06

Trochę ciekawostek – na weekend (czego to ludzie nie wymyślą ...


Szlakiem wzd³u¿ ogrodu przez ko³a wy¿³obionym i bia³± dziêcielin± usianym wyszli na nieszerok± drogê, która okolicê z polem rozdziela³a. D³ugi dzieñ letni zbli¿a³ siê do swego koñca, w cichej i ¶wietnej glorii pogody. Na ca³ej przestrzeni niebieskiego sklepienia ani jednej chmurki, ani nawet jednego ob³oczka nie by³o. Szafirowe w ¶rodku, blad³o ono u sk³onów, na zachodzie ¶wiec±c ogromn± tarcz± s³oneczn±, samotnie ku ciemnemu borowi p³yn±c±. D³ugo rozci±gniêta i wraz z brzegiem rzeki w pó³kole nieco zginaj±ca siê okolica sta³a ca³a w z³otawej mgle utworzonej z lekkiej kurzawy na wskró¶ promieniami s³oñca przepojonej. Z dala mo¿na by mniemaæ, ¿e by³ to tylko gêsty pas ro¶linno¶ci, ale co kilkana¶cie lub co kilkadziesi±t kroków ukazywa³y siê w¶ród tej zielonej powodzi coraz inne ludzkie siedliska. By³y to szare, niskie i s³om± pokryte domy, w pobli¿u domów stoj±ce ¶wirny z wystaj±cymi i na kilku s³upkach opartymi dachami, stodo³y, stajnie, obory, podwórka i sady. Niewysokie albo i ca³kiem niskie p³oty z desek, ko³ków lub wzd³u¿ umieszczanych ¿erdzi nierozwik³an± dla oka pl±tanin± rozdziela³y pomiêdzy sob± te zagrody, które nie sta³y w szeregu prosto wytkniêtym, ale wypadkiem jakby rozsypane cofa³y siê w g³±b lub wysuwa³y naprzód, czasem znacznymi przestrzeniami osamotnione, a czasem jedne zza drugich do po³owy zaledwie wysuniête i wzajem na siebie nastêpowaæ siê zdaj±ce; czasem zepchniête a¿ na skraj wysokiej, ku rzece staczaj±cej siê góry, czasem krañcami ogrodów i ty³ami stodó³ dosiêgaj±ce przypolnej drogi. O wielkiej dawno¶ci tych siedlisk opowiada³a wielka staro¶æ otaczaj±cych je drzew. Jedne z domów tonê³y prawie w roz³o¿ystych i srebro przelewaj±cych topolach, zza innych ciemne lipy wznosi³y wysoko powa¿ne swe wierzcho³ki; tu p³acz±ce brzozy k³ad³y na ¶ciany i okna swe wiotkie ga³êzie, ówdzie popielate wierzby wykrzywia³y we wsze strony mnóstwo swych wêz³owatych i powyszczerbianych pni albo przysadzisto po ogrodach rozsiada³y siê odwieczne grusze, albo najrzadsze i najwynio¶lejsze wyrasta³y na dziedziñcach s³upiaste jawory. Ni¿ej, m³odsze od owych prastarych towarzyszy i stró¿y wsi, wi¶niowe i ¶liwowe gaje nêci³y wzrok g³êbokim cieniem swych bujnie rozros³ych wierzcho³ków i poz³acan± przez ruchome promienie s³oñca traw± swych pod¶cielisk. Ni¿ej jeszcze, tu¿ przy p³otach albo pod ¶cianami ¶wirnów i stodó³, pe³no by³o niskich leszczyn, zdzicza³ych malin i gêsto spl±tanych wiklin, wonnej pi³owiei, krzaczastego ¿ywokostu i brudno ¿ó³tych blekotów, zmieszanych ze ¶nie¿nymi powojami lulku i kolczastymi kwiatami ostów. Tej dzikiej zaro¶li spod p³otów i ¶cian wypleniaæ nikt tu znaæ nie mia³ czasu albo chêci, ale w zamian ogrody p³ynê³y istotnym chaosem zmieszanych z sob± uprawnych ro¶lin. Wszêdzie tu nad zieleni± niskich warzyw delikatnym lasem powiewa³y cienkie kminy i lebiody, maki ró¿owo i bia³o kwit³y, gêst± ¶cian± sta³y wysokie konopie, na wysmuk³e tyki fasola rzuca³a zielone girlandy. U koñca ogrodów, tu¿ przy domach, na wiêkszych lub mniejszych grzêdach mieni³y siê mnóstwem jaskrawych i ³agodniejszych barw zmieszane, zwik³ane, wzajem g³usz±ce siê i jedne nad drugimi bujaj±ce gaszty, wieczorniki, malwy, nagietki, ¿ó³te gwo¼dziki, wysokie kiciaste rezedy, krzaczyste bo¿e drzewka, pomarañczowe nasturcje, ró¿owe grochy pachn±ce.
Wszystko to zwi±zane z sob± by³o podwójn± sieci± p³otów i ¶cie¿ek. Te ostatnie w niezliczonych skrêtach bieg³y od domu do domu, przerzyna³y ogrody, przeskakiwa³y p³oty, prze¶lizgiwa³y siê pod ¶cianami, urywa³y siê, znika³y i z gêstej zieleni wyp³ywa³y znowu, przed my¶l i wyobra¼niê przywodz±c jakie¶ t³umne, spójne, gromadne ¿ycie. Jak obrazek za obrazkiem, zagrody te ukazywa³y siê jedna za drug±, z daleka i z bliska, samotne lub ¶ci¶le jedna ku drugiej przysuniête, podobne do siebie, a przecie¿ rozmiarami swych domów, gatunkami drzew i przemagaj±cymi barwami ro¶lin ze sob± ró¿ne. Wspólne t³o b³êkitu i zieleni, w¶ród którego rozsiane by³y, czyni³o z nich jeden obraz rozleg³y i bij±cy w otaczaj±ce powietrze stug³o¶nym rozgwarem.
Justyna szeroko otwartymi oczami doko³a siebie patrza³a. Znajdowa³a siê teraz w samym niejako wnêtrzu okolicy, spajaj±cymi j± dró¿kami i ¶cie¿kami postêpuj±c. Kilkadziesi±t domów, które okr±¿a³a albo przez których dziedziñce i ogrody przechodzi³a, zamieszkiwa³o kilkaset istot ludzkich, które wszystkie u koñca tego dnia pogody i pracy wysypywa³y siê na zewn±trz. Mnóstwo kraciastych spódnic i kolorowych kaftanów kobiecych migota³o wszêdzie... Na dziedziñcach, w¶ród ogromnego gdakania kur, kobiety cienkimi g³osami do nocnych siedlisk zwo³ywa³y domowe ptastwo. Inne siedzia³y na zagonach piel±c warzywo, inne jeszcze sz³y z wiadrami wody na ramionach albo w wielkich fartuchach nios³y dzikie zielsko, albo przed domami my³y domowe statki, albo po grzêdach rwa³y do koszów li¶cie sa³aty, lebiody, buraków. Jednokonne i dwukonne p³ugi na szeroko rozkraczonych w³okach po³o¿one wraca³y z pola, a id±cy za nimi mê¿czy¼ni, starzy i m³odzi, w kapotach i surdutach, w wysokich butach i bosi, w czapkach ma³ych i zgrabnych albo wielkich i kosmatych, pokrzykiwali na konie, z daleka zamieniaj±c siê urywkami rozmów; z ³±k albo od ³anów pastewnych ro¶lin powracaj±cy pob³yskiwali kosami albo wznosili w powietrze zêbiaste profile grabli. We wnêtrzu domów hucza³y obracane ¿arna i stuka³y krosna. Na ka¿dej drodze, za ka¿dym p³otem ozywa³ siê têtent koni, które ch³opcy wyprowadzali na nocn± paszê. Jedne z nich bieg³y luzem, na innych jecha³y bose niedorostki, w p³óciennych ubraniach i z rozweselonymi twarzami pod zsuniêtymi na ty³ g³owy daszkami starych czapek. Na ka¿dym dziedziñcu szczeka³ lub bawi±c siê z dzieæmi weso³o skomli³ jaki¶ Mucyk, ¯uczek, Sargas; Wilczek, których imiona g³o¶no przez dzieci wykrzykiwane rozlega³y siê daleko. Pod gêstymi warzywami ¶miga³y bure i czarne koty; butne koguty z p³otów i ga³êzi rzuca³y ¶wiatu przeci±g³e dobranoc; stada kaczek powracaj±cych z rzeki wylatywa³y zza góry i z krzykiem pada³y na trawy. W wi¶niowych gajach dziewczêta podskakiwa³y ku okrytym jagodami ga³êziom, a w pobli¿u tych miejsc cienistych niejeden p³ug zatrzymywa³ siê na chwilê i niejedna kosa z brzêkiem wik³a³a siê w¶ród ga³êzi, gdy jej w³a¶ciciel pochyla³ g³owê - nie wiadomo, czy ku zerwanej wi¶ni, czy ku uchu dziewczyny rumieni±cemu siê pod wetkniêt± we w³osy nagietk±. Czasem pod ¶cian± domu kilka podstarza³ych kobiet siedzia³o na d³ugiej ³awie gwarz±c spokojnie, z bezczynnie na kolana opuszczonymi rêkami. Czasem na koniu, prowadzonym do ku¼ni, przesunê³a siê postaæ m³odzieñcza, tak wysmuk³a i zgrabna, jakby przez natchnionego snycerza wykuta, z doskonale piêknymi liniami ogorza³ego i przez s³oñce poz³oconego profilu. Czasem siwow³osy starzec powoli przeszed³ pod szeregiem wysokich lip. Lecz w ogólno¶ci by³ to rój ludzki do roju pszczó³ podobny, ciê¿ko i w³asnorêcznie pracuj±cy, w grubej odzie¿y, z grubymi rêkami, z ciemn± ogorza³o¶ci± na twarzach i z potem na czo³ach - nie ponury jednak, owszem, tu i ówdzie rzucaj±cy w powietrze wybuchy ¶miechów kobiecych, m³odzieñczych, dziecinnych. Pie¶ni, zaczynane i przerywane prac±, wzbija³y siê jedn± lub kilku nutami i milkn±c tu, odzywa³y siê ówdzie, to bli¿ej, to dalej, to skoczne, to têskne, a¿ pojedynczy, mêski g³os jaki¶ przetrwa³ wszystkie inne i rozg³o¶nie, na dziedziñce, ogrody i a¿ na pola rzuci³ strofê tej samej pie¶ni, któr± niedawno wygwizdywa³ id±cy za p³ugiem Jan...

Przy drodze, przy drodze jawór rozkwitn±wszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieñku, konia osiod³awszy...

Mo¿e ¶piewa³by dalej, ale oko³o najbli¿szego domu powsta³ krzyk zmieszany z lamentem i ¶miechem. Na drodze ¶ci¶niêtej pomiêdzy p³otami dwóch zagród ukaza³a siê para ludzi, z których jeden by³ ma³ym, przygarbionym starcem, w p³óciennej, a¿ do stóp zapiêtej kapocie, a drug± - wysoka, pleczysta dziewczyna; w ró¿owym kaftanie i z kasztanowatymi w³osami. ¦nie¿nie bia³a kapota nie by³a bielsz± od w³osów staruszka, z rzadka rozsianych po ¿ó³tej jego czaszce, a twarz jego bezzêbna, malutka od ¶ci±gaj±cych j± zmarszczek, okryta by³a w tej chwili wyrazem nieprzytomnego przera¿enia, które objawia³o siê tak¿e w widocznym dr¿eniu r±k jego i ca³ej szczup³ej, zwiêd³ej postaci. Nie móg³by by³ pewnie ustaæ na pl±cz±cych siê i podryguj±cych nogach, gdyby go wielka i silna dziewczyna wpó³ nie obejmowa³a, twarz sw± ku twarzy jego pochylaj±c i czasem ³agodnie, a czasem z wybuchaj±c± energi± przemawiaj±c:
- Niech dziadunio uspokoi siê! Niech dziadunio do chaty powraca! Pacenko nie przyjecha³! Pacenki nigdzie nie ma. On ju¿ po babulkê nie przyjedzie! on ju¿ umar³ i babulka umar³a! Proszê nie dziwaczyæ i do chaty wracaæ !
Ale stary prostowa³ siê z ca³ej si³y i na perswazje dziewczyny nie zwa¿aj±c dygoc±cym g³osem be³kota³ i wykrzykiwa³:
- Pójdê! Znajdê! zabijê zwodnika! babulki nie dam. Gdzie on jest? Chod¼my, Jadwi¶ku, szukaæ! Prêdzej chod¼my!
Dziewczyna podtrzymuj±c wci±¿ jego chwiej±c± siê postaæ powtarza³a:
- Pacenki nie ma! Pacenko umar³ i nigdy ju¿ nie przyjedzie! To tylko te z³e ch³opcy £adysiowe dziadunia tak strasz±.
Ale stary rwa³ siê naprzód i swoje powtarza³, a coraz wiêcej trz±s³ siê i zwiêd³± rêk± w powietrzu wygra¿aæ zaczyna³. Za nim dwaj ch³opcy, bosi, go³og³owi, z minami wiejskich urwisów, wyskakiwali ¶miej±c siê g³o¶no i powtarzaj±c:
- Pacenko przyjecha³! Pacenko przyjecha³ i dziadulkowi babulkê odbierze!
Dziewczyna g³owê sw± zje¿on± gêstwin± kasztanowatych w³osów podnios³a, a z szafirowych jej oczu na pe³ne i rozognione policzki ciek³y ³zy...
- Co ja pocznê! - lamentowa³a - strasz± i strasz±, a ten idzie i idzie... Znowu narazi siê na kiepkowanie ludzkie albo upadnie i st³ucze siê tak, jak wtedy...
Jan do Justyny szepn±³:
- Stary zawsze tak wariuje, jak tylko kto mu powie, ¿e Pacenko przyjecha³... To ten Pacenko, co mu kiedy¶ ¿onkê zwiód³ i w ¶wiat powióz³.
Ale Anzelm przy¶pieszy³ kroku i przed starcem stan±wszy powolnym swym g³osem zapyta³:
- A gdzie to pan Jakub idzie?
Ma³e oczy starca spod czerwonych i nabrzmia³ych powiek wznios³y siê ku jego twarzy.
- A... a... a... zdaje siê... pan Szymon?
- Ja, Szymon, ale gdzie to pan Jakub idzie?
- Szymon - obja¶ni³ Jan Justynê - to by³ mój dziadunio, stryja i ojca ociec. Jakub ¿yj±cych ludzi nie rozpoznaje, tylko ich wszystkich za pomar³ych ojców i dziadów przyjmuje... tak samo zupe³nie, jak ¿eby ¶ród nieboszczyków ¿y³...
- Pacenko przyjecha³! - prêdko mrugaj±c powiekami i g³osem skar¿±cego siê dziecka powtarza³ starzec.
Anzelm wyprostowa³ siê i stanowczym g³osem przemówi³:
- Pacenko nie przyjecha³ i nigdy nie przyjedzie, bo ju¿ na tym ¶wiecie wcale go nie ma.
Bezbarwne i bezzêbne usta starca otworzy³y siê szeroko, ale dr¿eæ i naprzód wyrywaæ siê przesta³.
- Nie przyjecha³? Pan Szymon mówi, ¿e nie przyjecha³!... To te ch³opcy znów mnie zwiedli. Przybiegli i krzycz±: “Przyjecha³!" Ale czy pewno nie przyjecha³?
- Nie przyjecha³ - powtórzy³ Anzelm.
- Czy s³owo uczciwo¶ci? - z niepokojem jeszcze pyta³.
Anzelm z uroczysto¶ci± w g³osie odpowiedzia³:
- S³owo uczciwo¶ci!
Starzec uspokoi³ siê zupe³nie, dziewczyna wielk±, czerwon± rêkê do Anzelma wyci±gnê³a.
- Dziêkujê - rzek³a - bardzo dziêkujê. On zawsze panu Anzelmu wierzy; kilku takich ludzi jest w okolicy, którym zawsze uwierzy... Dziaduniu - znowu nad starcem schylaj±c siê doda³a - proszê do chaty wracaæ... Mleczko dzi¶ na wieczerzê bêdzie i piero¿ki z wi¶niami zrobiê...
Chcia³a zawróciæ go ku bramie zagrody, ale on u¶miecha³ siê i z widoczn± fantazj± wyprostowaæ siê usi³owa³.
- A... a... pan Szymon gdzie idzie?
- Do Jana i Cecylii - odpowiedzia³ zapytany.
Jakby nagle blask s³oneczny o¶wieci³ wy³ysia³e czo³o i wyg³adzi³ zmarszczki starca. U¶miech jego sta³ siê szeroki, b³ogi, oczy usi³owa³y spojrzeæ w górê, wskazuj±cy palec, cienki i ¿ó³ty, wzniós³ do wysoko¶ci swej g³owy i dr¿±cym trochê, ale podniesionym g³osem mówiæ zacz±³:
- Jan i Cecylia! Aha! Jan i Cecylia! By³o to w starych czasach, w sto lat albo mo¿e jeszcze i mniej po tym, jak litewski naród przyj±³ chrze¶cijañsk± wiarê, kiedy w te strony przysz³a para ludzi...
Mówi³by pewno d³u¿ej, ale Jadwiga rêce wzd³u¿ spódnicy opuszczaj±c, z szerokim u¶miechem przed Anzelmem dygnê³a.
- Mo¿e panowie bêd± ³askawi, przy blisko¶ci, do chaty naszej zaj¶æ...
Szafirowe jej oczy parê razy z ukosa ku Janowi zerknê³y.
- Subiekcji czyniæ nie chcemy - odpowiedzia³ Anzelm.
Ona dygnê³a znowu.
- O subiekcjê bynajmniej... proszê, bardzo proszê, dziadunio kontenty bêdzie...
Ale Anzelmowi pilno by³o do celu wycieczki. Z grzecznym uk³onem i czapkê wysoko nad g³ow± podnosz±c odszed³. Jadwiga posmutnia³a, dziadka wpó³ objê³a i ze schylonymi nad nim szerokimi plecy, ze spadaj±c± na nie roztargan± kos±, wprowadzi³a go do zagrody, której dom, stary, ale z gankiem i czterema oknami, zaledwie by³ widzialnym zza gêstwiny srebrnych topoli.
Anzelm powolnym ruchem zwróci³ siê do Jana, który z kilku stolarskimi narzêdziami w rêku z dala i biernie na tê scenê patrza³.
- Poszed³by¶ i dopomóg³ Jadwi¶ce dziadunia uspokoiæ...
Ch³opak wyd±³ nieco usta, spojrza³ na dach najbli¿szego budynku, chrz±kn±³ i odpowiedzia³:
- Ju¿ uspokojony!
W tej chwili bardzo blisko zagrody starego Jakuba i jego wnuczki na sporym podwórku rozpoczyna³a gwarna rozprawa pomiêdzy kilku lud¼mi, którzy stali ¶ci¶niêci w ciasn± gromadkê i spomiêdzy których wybija³ siê dono¶nie zapalczywy g³os Fabiana. Prêdko znaæ przebieg³ okolicê f naprêdce kilku s±siadów pochwyciwszy, ze wspólnego procesu i tylko co odbytej podró¿y do miasta sprawê im zdawa³. S³ychaæ tam by³o wykrzyki jego:
- Bóg mnie ubij na duszy i ciele!
A drugi raz:
- Niech mnie mizerne cia³o opu¶ci, je¿eli mu nie poka¿ê, sk±d kozy goni±!
Parê p³ugów i bron z nie wyprzê¿onymi koñmi sta³o u wrót podwórka. W³a¶ciciele ich s³uchali wymownego s±siada w zaciekawionych i niespokojnych postawach. Niektórzy odzywali siê czasem z zapytaniem jakim¶ lub pow±tpiewaniem, ale jeden, wysoki i powa¿nie wygl±daj±cy w swej siwej, baraniej czapce, chud± twarz na d³oni opiera³ i spod czarnego w±sa ci±gle, monotonnie, potwierdzaj±co powtarza³:
- A jak¿e! a pewno! ¯eby nie! A ma siê rozumieæ!
Inny, bardzo znaæ ubogi, bosy i w siermiêdze, z szerokim, piêknym czo³em i bujn±, p³ow± czupryn±, ale z ch³opska zarywaj±c± mow±, co moment jêkliwie wymawia³:
- Oj, biedne my, panoczku, biedne bez tego wygonu! Oj, k a b to prawda by³a, panoczku, ¿e my jego wygramy!
Trzeci, m³ody i przystojny, ze starannie uczesan± bródk± i zawadiacko zakrêconymi w±sami, pokrzykiwa³:
- I koniec, i kwita! wygon powinien do powszechno¶ci naszej nale¿eæ i koniec, i kwita!
- Od Adama i Ewy do nas przynale¿a³ - wzbi³ siê znowu nad wszystkie inne i popêdliwie zagada³ g³os Fabiana.
Anzelm kroku przy¶piesza³. Z ruchów jego widaæ by³o, ¿e trwo¿nie boczy³ siê od wszelkich gwarów i swarów. Na ha³asuj±c± gromadkê prawie lêkliwe rzuca³ spojrzenia. Prêdko przesun±³ siê pod sam± ¶cian± jakiego¶ ¶wirna.
- Wygon nie by³ nigdy nasz i ¶wiêcie do pana Korczyñskiego przynale¿y - zacz±³ z cicha - ale oni na ka¿d± gar¶æ ziemi a¿ mr± z chciwo¶ci...
Czapkê na czole przesun±³, g³ow± potrz±sa³.
- Chocia¿ wzglêdem niektórych - doda³ - to powiedzieæ mo¿na, ¿e na ziemiê przymieraj± dlatego w³a¶nie, ¿e jej tak jak prawie wcale nie maj±... Miêdzy nami wszelako bywa: jednym gody, drugim g³ody...
Przechodzili teraz oko³o malutkiej chatki, bez komina, bez ganku, bez p³otu, ¿ piêdzi± ogrodu, na którym ros³o mizerne warzywo, i z jednym tylko ogromnym dêbem, który lito¶ciwie jakby zarzuca³ na ni± szerokolistne ga³êzie. Zaduch, brud, nêdza tchnê³y z otwartej sionki, w której ciemnawym wnêtrzu pokwikiwa³o prosiê i blada kobieta siedz±c na ziemi skroba³a kartofle.
- To jest £adysiowa, czyli W³adys³awowa chata, tego samego £adysia, co tam sta³ z Fabianem i z ch³opska mówi³; z ch³opk± o¿eniony, czworo dzieci ma i pewno nie wiêcej jak pó³tora morga gruntu. Wszelako - powtórzy³ - miêdzy nami bywa...
Istotnie, ka¿dy móg³ ³atwo poznaæ, ¿e rozmaicie pomiêdzy nimi bywa³o. Takich chatek nêdznych i nagich, jak £adysiowa, znajdowa³o siê niewiele, ale i pomiêdzy zamo¿niejszymi znaæ by³o ró¿nice dostatku i pomy¶lno¶ci. Znaæ by³o, ¿e ziemia, ta jedyna podstawa, na której sta³y te zagrody, ulega³a tu licznym i nierównym dzia³om; ¿e od dawna, mo¿e od wieków, pokolenia i rodziny kroi³y pomiêdzy sob± ten chleb dla nich ¶wiêty i najdro¿szy; ¿e w tê przepa¶æ zieleni i kwiatów sp³ywa³a obfita rosa nie tylko potu, ale i ³ez. Tylko drzewa odwieczne szerokimi swymi ga³ê¼mi otula³y zarówno dostatek i nêdzê, a przyroda, mi³osierna czy obojêtna, zarzuca³a na wszystko welon rajskiej poezji.
Nagle Anzelm opu¶ci³ okolicê i z drogi, która w tym miejscu szybko w dó³ spadaæ zaczê³a, skrêci³ w stronê, w której p³yn±³ niewidzialny st±d jeszcze Niemen. By³o to tak, jakby z powierzchni ziemi oblanej ¶wiat³em i ciep³em s³onecznym weszli w ocieniony i ch³odny korytarz. Roztworzy³ siê przed nimi parów tak d³ugi, ¿e koñca jego najbystrzejsze oko dosiêgn±æ nie mog³o, a tak g³êboki, ¿e dwie jego ¶ciany podnosi³y siê nad nim jak wysokie góry. Zrazu ¶ciany te mia³y pozór nagich, piaszczystych ska³, przez niewiadome si³y przyrody pogiêtych w niezliczone garby i jamy, ¶ród których gdzieniegdzie wyrasta³ krzak ja³owcu albo cienka so¶ninka pochyla³a siê nad przepa¶ci±. Powoli przecie¿ ¿ó³te ich t³o usiewaæ zaczyna³a ro¶linno¶æ coraz obfitsza, a¿ wybucha³y one morzem zielono¶ci wszelkich odcieni, usianej kwiatami wszelkich barw. Jak okiem siêgn±æ, naprzód i ku górze, po stromych spadzisto¶ciach i ³agodnych stokach, ros³y tam olszynowe i brzozowe gaje, jasne i przezroczyste nad nieprzeniknion± gêstwin± berberysów, o¿yn, dzikich porzeczek, kwitn±cych g³ogów, wilczyn osypanych purpurowymi gronami jagód, kaliny ¶nie¿nymi kwiaty jak wielkimi p³atami ¶niegu bielej±cej, które za pod¶cielisko swe mia³y ca³e lasy krzaczystej lucerny, ogromnych pokrzyw, ostr± woñ wyziewaj±cych pio³unów, wysokich i gwia¼dzistych rumianków i s³oneczników polnych, dzikiego chmielu pl±cz±cego siê z mnóstwem nierozwik³anych i nigdzie, zda siê, pocz±tku ani koñca nie maj±cych wiklin. Wszystko to ze stron obu i z wielkiej wysoko¶ci ogromn± i w ró¿ne kszta³ty wzdymaj±c± siê fal± spada³o a¿ ku do³owi. U samego szczytu ¶wiat³o s³oneczne przeci±ga³o po tej gêstwinie szeroki pas z³oty, w którym delikatne olchy zdawa³y siê dr¿eæ z rozkoszy i bia³a kora srebrnia³a na brzozach, Ale ni¿ej s³oneczny ten pas blad³ i przygasa³, a¿ znika³ zupe³nie, a w g³êbie parowu zsuwa³y siê stopniowo ch³odne i wilgoci± napojone cienie. W g³êbi, na dnie, sun±³ krêty, puszysty szlak ³±ki. On to zdradza³ tajemnicê przyrody i wieków; opowiada³, ¿e tym czym¶ nieznanym i dawnym, co w tym miejscu ziemiê na tê ogromn± szczelinê roz³ama³o, by³o gwa³towne ramiê wielkiej rzeki. Kiedy¶, kiedy¶ uderzy³o ono o l±d i przedar³o w nim sobie ³o¿ysko, którego wody zniknê³y od dawna, ale które dot±d jeszcze wilgoci± przejête zabarwia³o tê ³±kê zielono¶ci± wiecznie majow± i bajeczny nieledwie rozrost dawa³o ro¶linnym t³umom wy¶cie³aj±cym te wysokie góry. Jednak ³agodne i wdziêczne zakrêty ³±ki zwê¿a³y siê coraz, a¿ ust±pi³y miejsca w±skiej rozpadlinie, a ¶cie¿ki w g³±b parowu prowadz±ce zaczê³y pi±æ siê po stokach gór; to nagie, skaliste, ostrymi rozpêkniêciami poprzerywane i kolczyst± wiklin± zje¿one, to zielone i tajemniczo pod sklepieniami li¶ciastej zaro¶li przepadaj±ce. W rozpadlinie czuæ by³o zbli¿anie siê do miejsc mokrych i ¿ywymi wodami przejêtych. Le¿a³y tam wielkie, wilgotn± ple¶ni± obros³e kamienie, b³êkitnymi kêpami kwit³y niezapominajki, szeroko rozpo¶ciera³a siê leszczyna, a pod miêkk± po¶ciel±, któr± tworzy³y trójzêbne ³otocie i okr±g³y podbia³, toczy³ siê cichy, ledwie s³yszalny szmer. Wtem co¶ zawarcza³o i zadzwoni³o na kszta³t gotuj±cego siê kipi±tku. By³a to krynica, której kryszta³owa szyba przeb³yskiwa³a pod sklepistym pokryciem leszczyny i cienk± niæ strumienia rzuca³a pomiêdzy gêste ³otocie i czerwonawe kamienie. W gêstwinê leszczyn upl±tane, wysoko tam kwit³y b³êkitne cykorie, ¶niegiem biela³y puszyste kity kotuszników, krzaczysty, liliowy dziêgiel z groniastych koron swych rozlewa³ mocn± woñ heliotropu. I jakby w tym miejscu natura prawo g³osu dawa³a tylko srebrnej strunie wodnej, cisza panowa³a tu nieskazitelna. Ptaki mieszka³y u szczytów tych ¶cian wysokich, w¶ród jasnych olszyn i brzóz, ale w tej g³êbi nie by³o ich prawie. Krynica warcza³a, strumieñ dzwoni³ i czasem w berberysowym czy wilczynowym krzaku da³o siê s³yszeæ fruniêcie skrzyde³ lub od strumienia przylecia³ rze¼wy powiew i z cichym szelestem str±ci³ z g³ogowej ga³êzi li¶cie dzikiej ró¿y.
Justyna pomiêdzy leszczyn± stanê³a i naprzód pochylona patrza³a przez chwilê na utopion± w li¶ciach i kwiatach krynicê. Za ni± przystan±³ Anzelm i z brod± opart± na d³oni przesuwa³ wzrok doko³a. Cierpi±ce jego oczy by³y teraz bardzo pogodne; z ¿artobliwym u¶miechem wymówi³ zwolna:

Luby wietrzyk trawê pie¶ci,
Strumyk mruczy, li¶æ szele¶ci...

By³o to niewyra¼ne echo przynosz±ce mu z odleg³ej m³odo¶ci urywek na wpó³ zapomnianego wiersza. Zaraz przecie¿ zacz±³ i¶æ dalej, a raczej wspinaæ siê, na górê, po naturalnie wy¿³obionych, korzeniami drzew i wros³ymi w ziemiê kamieniami naje¿onych wschodach. Szed³ powoli, z przygarbionymi plecami i z widoczn± trudno¶ci±, ale Jan, toruj±c sobie drogê w¶ród gêstych krzewów, dopomaga³ mu do przebycia miejsc najtrudniejszych. Dla wej¶cia na strom± górê nie potrzebowa³ on wschodów. Wysoka i kszta³tna jego postaæ ko³ysa³a siê w obie strony, jakby w weso³ym i triumfuj±cym poczuciu swej si³y. Czasem znika³ zupe³nie w wysokiej zaro¶li lub ukazywa³a siê z niej tylko g³owa jego, ma³± czapk± ocieniona i ramiê w bia³ym rêkawie, troskliwie wyci±gaj±ce siê ku staremu. W pamiêci Justyny b³ysnê³o wspomnienie. Widzia³a ju¿ tych dwóch ludzi w ten sam sposób wstêpuj±cych na wysoki brzeg Niemna; wtedy jeden z nich przystawa³ czasem i twarz± zwraca³ siê ku otwartemu oknu w którym ona sta³a. Ale to przypomnienie b³yskawic± tylko przemknê³o jej przez g³owê; zatrzyma³a siê i z ciekawo¶ci± patrza³a doko³a siebie.
Znajdowali siê w miejscu o kilka stóp zaledwie oddalonym od szczytu góry, na ³agodnym sk³onie, który tworzy³ ma³±, nieco spadzist± równinê. Trzeba by³o tylko trochê wzrok podnie¶æ, aby zobaczyæ ruchom± frêdzlê zbo¿a rosn±cego nad samym brzegiem parowu, U koñca cienistej i w nierówne wschody powyszczerbianej alei, któr± wspiêli siê a¿ tutaj, le¿a³ olbrzymi kamieñ, pe³en wg³êbieñ i wypuk³o¶ci, za siedzenia s³u¿yæ mog±cych, miejscami siwym i brunatnym mchem obros³y, a miejscami zwieñczony gibkimi ga³ê¼mi o¿yn i rozchodników. Kilka cienkich sosen, z szerokimi u góry koronami, i roz³o¿ysta grusza, z gêstwin± drobnych li¶ci, wyrasta³y tam z ziemi okrytej rzadk± traw± i osypanej ig³ami sosen. Pod sosnami i grusz± co¶ czerwienia³o, b³êkitnia³o i biela³o; trzeba by³o wej¶æ pomiêdzy drzewa, aby rozpoznaæ, ¿e to grobowiec.
By³ to grobowiec bardzo prosty i ubogi, ale takiego kszta³tu i w taki sposób przyozdobiony, ¿e aby móc podobny mu zobaczyæ, trzeba by cofn±æ siê wstecz o kilka wieków. Sk³ada³ siê on z sze¶ciok±tnego, grubego u podstaw a zwê¿aj±cego siê ku szczytowi krzy¿a, na którego czerwonym tle biela³a postaæ Chrystusa, a którego boki ok1yte by³y ró¿nobarwnymi god³ami i figurami. By³y tam bia³ym pokostem powleczone i ¶ci¶le do krzy¿a przylegaj±ce trupie g³owy i ró¿ne narzêdzia Chrystusowej mêki, p³askie popiersie Marii, z tkwi±cymi w nim siedmiu poz³acanymi niegdy¶ i w kszta³t miecza wyrze¼bionymi strza³ami, wsparte na rêkach i w zamy¶leniu na podstawach z drzewa lub gliny siedz±ce wypuk³e figury ¶wiêtych. Z chudo¶ci tych figur, ze szkieletowej d³ugo¶ci ich cz³onków, z okaleczeñ, którymi czas zatar³ rysy ich twarzy, po znaæ mo¿na by³o smak i robotê odleg³ych czasów. Krzy¿ by³ tak spróchnia³y, ¿e rych³ym upadkiem grozi³, ale rozpiêta na nim postaæ Chrystusa i boki jego okrywaj±ce figurê, przez czas okaleczone, ze sp³owia³ymi barwami i poz³otami, zachowywa³y niezm±cone g³ówne zarysy swe i cechy. Os³ania³ je i od zupe³nego zniszczenia chroni³ rozpiêty u szczytu gontowy daszek. Na szerokiej podstawie krzy¿a biela³ wyra¼ny jeszcze choæ miejscami zacieraj±cy siê ju¿ napis:

JAN I CECYLIA, ROK l549,
memento mori

Tylko nazwiska nie by³o tam ¿adnego. Z bezimiennego tego grobowca, os³oniêtego przed ¶wiatem ¶cian± nadniemeñskiego parowu, przesz³o trzy wieki patrza³y na przepa¶æ zielon± z warcz±c± w g³êbi krynic±, na olbrzymi i ca³y w mchach swych i wiankach le¿±cy kamieñ, na wielki trójk±t Niemna, ods³oniêty tu przez wyginaj±ce siê w ty³ ¶ciany przepa¶ci i stoj±cy w tej cichej pogodzie szyb± b³êkitu i srebra. Za nieruchom±, zda siê, rzek± wielka, samotna tarcza s³oneczna wisia³a nad samym ju¿ szczytem boru i tak go ¶wiat³em swym przenika³a, ¿e ¿ó³te pnie sosen wyra¼nie oddziela³y siê wzajem od siebie pod ciemnym pokryciem koron stoj±c nieprzejrzanymi szeregi.
Teraz ciszê tu panuj±c± przerywaæ pocz±³ monotonny szmer hebla przesuwaj±cego siê po le¿±cej na ziemi i do po³owy ju¿ obrobionej k³odzie drzewa. Anzelm wielk± czapkê sw± zdj±³ przed grobowcem, ale wnet znowu g³owê nakry³ i w milczeniu, z nasêpionymi brwiami, pogr±¿y³ siê w swej robocie. Powoli i jakby automatycznie, nieprzerwanie przecie¿, d³1lga i blada jego rêka przesuwa³a narzêdzie po powierzchni drzewa. Krzy¿ próchniej±cy i który pierwsze jesienne wiatry obaliæ mog³y, musia³ byæ zast±pionym przez inny. Kilkadziesi±t lat temu tak± sam± robotê spe³ni³ zgrzybia³y dzi¶ i na wpó³ ob³±kany Jakub. Teraz jemu przypad³o w udziale stró¿owaæ nad t± pami±tk±, drog± zapewne licznym pokoleniom, skoro z nich ka¿de znalaz³o w¶ród siebie kogo¶, kto jej z powierzchni ziemi znikn±æ nie pozwoli³. Nowy krzy¿ okryj± stare god³a, krótki napis wyra¼niej zabieleje na czerwonej podstawie grobowca i wszystko tu znowu bêdzie tak samo, jak by³o przed trzema przesz³o wiekami, jak by³o w tej porze dalekiej, gdy dwoje jakich¶ ludzi o nieznanych nazwiskach i dziejach z³o¿ono w jednej mogile.
Justyna wpatrywa³a siê w stary grobowiec i w pamiêci jej uparcie powtarzaæ siê zaczê³a strofa pie¶ni, któr± niedawno, uniesiona wspomnieniem, wydeklamowa³a przed ni± Marta:

A gdy kto przyjdzie albo przyjedzie,
Pomy¶li sobie:
Z³±czona para, z³±czona para
Le¿y w tym grobie!

Jan i Cecylia! Czy kochali siê oni? Czy ¶wiat ich roz³±cza³, a po³±czy³a mogi³a? Jak ¿yli? i dlaczego, gdy umarli, tak na d³ugo, na wieki, pozostali w sercach i pamiêci ludzi?
O parê kroków od niej na obalonym pniu sosny siedzia³ Jan i u¶miecha³ siê wpó³filuternie, wpó³tajemniczo.
- Stryj wie wszystko - zacz±³ - i bardzo lubi historiê tê opowiadaæ. Trzeba go tylko piêknie poprosiæ... opowie.
Istotnie, po Anzelmie widaæ by³o, ¿e walczyæ zaczyna³ z ogarniaj±c± go chêci± mówienia o czym¶, co go do milczenia raczej sk³ania³o. Zatrzyma³ raz hebel po¶rodku k³ody, spojrza³ na Justynê i z cicha rzek³:
- Na co? dla jakiej przyczyny?
Po chwili jednak znowu podniós³ oczy i d³u¿ej popatrza³ na zblad³± nieco i smutn± w tej chwili twarz m³odej kobiety. Czarowne marzenia grobowiec ten budziæ musia³ w jej m³odej g³owie. Nie ¶mia³a prosiæ o nic tego nieznajomego cz³owieka, który ze sw± pracowit± niezale¿no¶ci± i przesz³o¶ci± pe³n± jakich¶ wielkich cierpieñ wydawa³ siê jej dziwnie powa¿nym i surowym. Ale on pro¶bê wyczyta³ z jej oczu. Obejrza³ siê na s³oñce: poczerwienia³o i da po³owy ukry³o siê za borem.
- Ma³o ju¿ dzi¶ bêdzie roboty mojej! A wszystkie pustoty od m³odych pochodz±! Wymy¶laj±, pytaj± siê, czas ba³amuc±, a tu i nic tak osobliwego do gadania nie ma!
Nigdy jeszcze pod siwiej±cym w±sem nie u¶miecha³ siê tak ³agodnie; mówi³ te¿ weso³o i prawie z odcieniem filuterno¶ci. Czapkê nad g³ow± podniós³.
- Dlaczegó¿ nie? - doda³ - je¿eli pani ¿±da pos³yszeæ tê historiê, to o moj± fatygê bynajmniej... Ja owszem...Nikt jej nie opisywa³ i w ksi±¿kach nie drukowa³... Jeden cz³owiek opowiada³ j± drugiemu i tak ona z daleka, jak czeka przez ró¿ne kraje, przez przeddziadów, dziadów i ojców naszych przep³ynê³a a¿ do nas. Mnie jej nauczy³ stary Jakub, gdy jeszcze boso lata³em i cielêta pas³em, a jego uczy³ nie wiadomo kto, mo¿e dziadek, mo¿e przeddziadek, bo w ich familii wszyscy d³ugo ¿yj±.
Stolarskie narzêdzie po³o¿y³ na stronie i na jednym z wg³êbieñ olbrzymiego kamienia siedz±c u¶miecha³ siê jeszcze.
- Gadaj gadkê! Bajki babom, a to, co ja powiem, nie bajka!
Wysoki zr±b kamienia siwym mcherz1 w tym miejscu poros³y s³u¿y³ za oparcie przygarbionym jego plecom, a na barani± czapkê i a¿ na ramiona opada³y mu cienkie ga³êzie o¿ynowego krzaku.
- By³o to w starych czasach, w sto lat albo mo¿e jeszcze i mniej potem, jak litewski naród przyj±³ ¶wiêt± Chrze¶cijañsk± wiarê, kiedy w te strony przysz³a para ludzi. Niewiadomego oni byli nazwiska, niewiadomej kondycji, i to tylko mo¿na by³o poznaæ i z mówienia ich, i z ubioru, ¿e przyszli z Polszczy. Dla jakiej przyczyny porzucili oni swój kraj rodzony i a¿ tu przywêdrowali, zarówno niewiadomym by³o. Kiedy spotykaj±cy ich podczas ludzie pytali ich o nazwisko, odpowiadali, ¿e przy chrzcie ¶wiêtym nadano im imiona: Jan i Cecylia. A kiedy ktokolwiek chcia³ wiedzieæ, dok±d i dla jakiej przyczyny wêdruj±, mówili: “Szukamy puszczy!" Widaæ by³o ze wszystkiego, ¿e bali siê jakiego¶ po¶cigu i ¿±dali skryæ siê przed lud¼mi, a ¿yæ tylko pod boskim okiem. Ca³ej pewno¶ci co do tego nie má, ale takie o nich chodzi³y g³osy, ¿e kondycja ich by³a nierówna, bo on by³ ciemnej twarzy i bardzo w sobie silny, tak jak to rzadko pomiêdzy panami, a najczê¶ciej w pospólstwie bywa, a ona, czy to sz³a, czy to sta³a, czy mówi³a, czy milcza³a, wydawa³a z siebie pañsk± wspania³o¶æ i piêkno¶æ. Ale jak tam by³o z ich pocz±tkiem wszystko jedno, do¶æ ¿e nietrudno znale¼li to, czego szukali. Ca³y tutejszy kraj zalega³a podtenczas nieprzebyta puszcza, w której Pan Bóg nasia³ co niemiara jezior b³êkitnych i ³±k zielonych, a ludzie pobudowali troszkê osad, w których trudnili siê sobie ró¿n± przemy¶lno¶ci±. W jednych miejscach, nad jeziorami lub nad rzeczu³kami, siedzieli rybaki i bobrowniki; w inszych, tam gdzie sta³y lipowe lasy, pszczelniki miód i wosk pracowitym zwierz±tkom odbierali; niektórym król nakaza³, aby dla niego hodowali soko³y, i od tego posz³o, ¿e nazywali siê sokolnikami, a inszych wolno¶ci± obdarowa³, aby tylko wszelkie posy³ki jemu sprawiali, i dla tej przyczyny mieli oni nazwanie bojarów, czyli ludzi wolnych. O uprawianie ziemi by³o im bynajmniej; ogrody mieli, ale najwiêcej rzepê w nich sadzili i len w wielkiej obfito¶ci sieli, bo owiec nie maj±c i we³ny nie znaj±c odzie¿y p³ótnianej tylko u¿ywali. Zbo¿e za¶ rzadko gdzie zobaczyæ mo¿na by³o i to przy miastach, a w g³êbokiej puszczy jeszcze gdzieniegdzie nikt i nie s³ysza³ o nim. Ale za to byli tacy, co w dêbowych lasach ¿yj±c trzody ¶wiñ na ¿o³êdziach hodowali, i od tego dane im by³o brzydkie przezwisko ¶winiarów, i tacy, co przy ³±kach mieszkaj±c bawo³y ob³askawiali i dla tej przyczyny nazywali siê bawolniki. O pieni±dzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chcia³ co sobie potrzebnego kupiæ, dawa³ skóry zdarte z ubitych bobrów, nied¼wiedzi, lisów, kun i inszych zwierz±t albo troszkê miodu i wosku, albo przyswojonego bawo³a, karmn± ¶winiê i co tam zreszt± kto mia³. Chaty ich nazywa³y siê numy i by³y bardzo biedne i smrodliwe, bez pieców i komi1lów, bo tym le¶nym ludziom nieznajoma jeszcze by³a mularka. W Boga chrze¶cijañskiego niby to wszyscy ju¿ uwierzyli, a jednakowo¿ w g³êboko¶ciach puszczy wiele jeszcze k³ania³o siê ba³wanom i ¿y³o z kilkoma ¿onami. Jan i Cecylia wzd³u¿ puszczê przeszed³szy poznali ró¿ne jeziora i ³±ki, zachodzili do rybaków, do bobrowników, do sokolników i do bojarów; zachodzili tako¿ do ¶winiarów i do bawolników, ale nigdzie im nie podoba³o siê tak, jak tutaj, nad brzegiem tego Niemna, i na tym w³a¶nie miejscu, gdzie teraz ten pomnik stoi... Widaæ zobaczyli, ¿e tu najmniej ludzie do¶cign±æ ich mog±, a najlepiej im bêdzie pod jednym boskim okiem pozostawaæ. Mo¿e ju¿ tak im by³o przeznaczone, a¿eby w³a¶nie ten kawa³ ziemi zaludniæ i nasz ubogi, ale d³ugowieczny ród ufundowaæ...
Powolny i przyciszony g³os opowiadaj±cego brzmia³ na wysokim stoku góry, monotonno¶ci± sw± podobny do mrucz±cego u do³u strumienia. Czasem jednak zatrzymywa³ siê i szuka³ w pamiêci wyrazu lub nazwy, których w ¿yciu codziennym nie u¿ywa³ prawié, ale jak s³owa z pacierza, ze starej gadki wyrzuciæ nie móg³. Teraz z widocznym naprê¿eniem rysów wi±za³ przez chwilê w swej g³owie w±tek opowiadania boj±c siê spl±taæ go albo czê¶æ jego uroniæ.
- Podtenczas - zacz±³ znowu - nie by³o na tym miejscu ¿adnego kawa³ka zoranej ziemi ani ¿adnego ludzkiego plemienia. Z tej strony rzeki i z tamtej strony rzeki, na prawo i na lewo, naprzód i w ty³, ros³a jedna tylko puszcza. Jan i Cecylia upatrzyli sobie w³a¶nie te miejsce, gdzie teraz ten pomnik stoi, a gdzie podtenczas sta³ d±b taki stary, co mo¿e i tysi±c lat mia³ wieku, bo w jego wydr±¿eniu bawo³a skryæ by³oby mo¿na, i pod tym dêbem zbudowali sobie najpierwej chatê, czyli tak±¿ numê bez pieca i komina, nêdzn± i smrodliw±. Od razu inszej zbudowaæ nie mogli. Lepiej mówi±c, on zr±bywa³ drzewa, oprawia³ k³ody i budowa³, a ona zbiera³a orzechy i dzikie jab³ka, gotowa³a rybê, doi³a bawolicê, któr± on rych³o sobie ob³askawi³, naprawia³a odzie¿, a gdy wieczór przyszed³ i on po³o¿y³ siê pod dêbem, z oszczepem i ³ukiem napiêtym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza siê obroniæ, siada³a przy jego g³owie ¶piewaj±c i graj±c na harfie. Z wysokiego domu pewno by³a, bo po anielsku gra³a i ¶piewa³a i rêce z pocz±tku mia³a takie bia³e, by lilie. Ale krótko tego by³o, bo pracuj±c ciê¿ko, w niewygodach i niebezpieczeñstwach straszliwych, prêdko pociemnia³a na twarzy i rêkach, wyros³a, zmê¿nia³a w sobie, ¿e podobn± sta³a siê do p³owej ³ani, której trudno¶ci i samotno¶ci le¶ne najmilsze. Jak pierwsza matka ludzkiego rodu mia³a ona podobno w³osy z³ociste i takie d³ugie, ¿e pokryæ nimi mog³a siebie i swoj± harfê: gdy te¿ pó¼nym wieczorem nad senliwym mê¿em ¶piewa³a, on, choæ senliwy, pie¶ci³ siê z jej w³osami, a potem o wschodzie s³onka zdrowv i wesó³ do roboty wstawa³, bo si³y mia³ wzmocnione i serce pocieszone przez ni±. Jednakowó¿ pomimo kochania i wszelakich jego rozkoszy nachodzi³y ich takie potrzeby i strachy, ¿e inszym ludziom i pomy¶leæ o nich by³oby trudno. Wszystko tu by³o nie tak, jak teraz, ale okropniej i dziczej. Po puszczy chodzi³y stada ¿ubrów, turów, nied¼wiedziów, dzików i wilków, w ga³êziach czai³y siê drapie¿ne jastrzêbie i krogulce, szerokimi skrzyd³ami ³opota³y krzywodziobe or³y. Nocami wy³y puszczyki i po drzewach wiesza³y siê rysie, w ciemno¶ci oczami jak latarniami ¶wiec±ce. Czasem kruki i kawki czarn± chmur± zakrywa³y niebo, a dzikie konie nape³nia³y zaciszno¶ci le¶ne grzmotem swoich kopyt i przera¼liwym wi¿d¿eniem. Nad rzek± i na wszelakich mokrych miejscach lêg³o siê wielkie mnóstwo obrzyd³ych ¿ab, tarakanów, wê¿ów i jaszczurek. I rzeka ta nie by³a taka jak teraz. G³êbinê i prêdko¶æ mia³a ogromniejsze. Wody by³y wtedy nadmiar silne i gniewliwe. Rozlewa³y siê daleko i o ziemiê bi³y koryta w niej sobie pruj±c, czego do dzisiejszego dnia te parowy pami±tk± osta³y. A po zimie wiosenn± por± kry sz³y ogromne, by stada koni dêba staj±cych albo szklane góry przez s³onko, co siê w nich przegl±da³o, têczami nalane. Jak oni to wszystko znie¶li i przemogli, Bogu ¶wiêtemu wiadomo, do¶æ ¿e znie¶li i przemogli. Ju¿ to jest pewne, ¿e ¿aden cz³owiek si³y swojej nie zna, nim jej w potrzebie z siebie nie dobêdzie. Prawda i to, ¿e wiele rzeczy i stworzeñ podtenczas cz³owiekowi do pomocy sta³o. Narzêdzia do wszelakich robót i my¶listw przynie¶li z sob± albo ró¿nym sposobem zrobili sobie, dobre i mocne. Las dawa³ dzikie jab³ka, orzechy, jagody i grzyby; do rzeki po napój przybiega³y jelenie, daniele i sarny, które ze stad wielkich ³atwo ubijaæ by³o; u góry ¿y³ lud wiewiórek, a u do³u w gêstwinach skrywa³a siê mnogo¶æ zajêcy, ³asic i kun; w wodach mieszka³y wydry i bobry domki sobie budowa³y. A trzeba by³o tylko wêdê, sieæ albo oszczep w rzekê zanurzyæ, a¿eby z niej wy³owiæ tyle ryb ró¿nych, jakich ju¿ teraz wcale ona nie ma. Do tego i lubo¶ci bywa³o tu nadmiar. S³owicze ¶piewy umila³y noce, a jaskó³cze i go³êbie gminy same przez siê szuka³y przytu³ku pod dachem numy. Podczas ze sznura ¿urawi spad³ jeden i ³askawie osta³ ju¿ towarzyszem cz³owieka; podczas p³ochliwa sarna ug³askaæ siê pozwoli³a, wiernie potem chodz±c przy boku swej pani. Wszelako tam bywa³o: ciê¿ko i mile, straszno i bezpiecznie. To tylko jest pewne, ¿e nacierpieli siê oni nadmiar, g³odu, ch³odu, strachu i zasêpu najedli siê do syto¶ci; ¿e wiele razy od upa³u i mozo³u skóra z r±k i z nóg im z³azi³a, a od wiatrów i mrozu piek±ce b±ble obsiada³y cia³a. Mo¿e dwadzie¶cia roków minê³o im w tej mêce, kroplami rozkoszy s³odzonej, a¿ po puszczy pu¶ci³y siê pog³osy o tej parze ludzi, ¿e przemy¶lno¶ci± swoj± i krwaw± prac± kawa³ du¿y lasu wyplenili, zbo¿a nasieli i inszych ró¿nych ro¶lin nasadzili; ¿e dom sobie zbudowali widny i czysty, z którego te¿ dym przez komin wychodzi³; ¿e nabyæ u nich mo¿na niektórych takich rzeczy, których na szeroki okó³ nikt jeszcze nie mia³. Poszli tedy do nich ludzie z ró¿nych dalszych osad dowiedzieæ siê, jak¿e tam czyni³y siê takie cuda. A jak raz przyszli, to ju¿ na d³ugo przy nich ostawali przypatruj±c siê ró¿nym niewiadomym do tego czasu dzie³om i przemys³om. Niektórzy prosili siê, aby ze wszystkim ju¿ ostaæ przy nich dla wspólno¶ci i pomocy, ale Jan i Cecylia wprêdce rodzonych doczekali siê pomocników. Sze¶ciu synów i sze¶æ córek urodzi³o siê im i wyhodowa³o nad brzegiem tej wody, w cienisto¶ciach tej puszczy, pod okiem jednego Boga. Jeden z tych synów poj±³ sobie ¿onê u rybaków, drugi j± wybra³ pomiêdzy sokolnikami, trzeciemu przeznaczenie da³o bojarkê, czwartemu bobrowniczkê, pi±temu pszczelarkê, a szósty handluj±c rybami, do których ³apania wielk± mia³ ochotê, przywióz³ sobie dozgonn± towarzyszkê a¿ z miasta Grodna, które podtenczas, dla przyczyny mnóstwa rosn±cych tam ogrodów, po rusiñsku Horodnem zwano. Rusink± te¿ dziewka owa by³a, ale podtenczas dwie krwie na jednej ziemi mieszkaj±ce nierzadko miesza³y siê z sob± i nie wynika³a z tego nikomu ¿adna obraza ani ujma. Sk±d synowie pojmowali ¿ony, stamt±d przybywali mê¿owie dla córek i po¶lubiwszy je nie odje¿d¿ali nigdzie, tylko tu sobie budowali chaty, a tn±c las coraz dalej uprawiali pola. Tak przeminê³o lat osiemdziesi±t albo mo¿e i wiêcej od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili...
Umilk³ Anzelm zmêczony niezwyk³ym wysi³kiem pamiêci i my¶li, kilka kropel potu za¶wieci³o na jego zapad³ych i rozognionych policzkach, sp³owia³e zwykle i blade oczy pob³yskiwa³y pod wielk± czapk±. Obejrza³
siê w stronê s³oñca; znik³o ju¿ ono za borem, lecz Niemen teraz sta³ ¿ó³taw± tafl± i jasne smugi rozci±gniête u zachodu nieba jaskrawo o¶wieca³y sun±cy od wschodu zmrok.
- Dzieñ koñczy siê i moja gadka tak¿e do swego koñca idzie - wymówi³ z u¶miechem. - Ale - doda³ - w tym koñcu tak¿e s± rzeczy, które walor maj±...
G³o¶niej trochê i ¿ywiej ni¿ wprzódy mówi³ dalej:
- Osiemdziesi±t lat albo mo¿e i wiêcej przeminê³o od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili. A¿ jednego razu znale¼li siê tacy ludzie, którzy samemu królowi donie¶li, jakie to dziwy dziej± siê gdzie¶ci¶, w kraju litewskim, w najgêstszej puszczy nad samym brzegiem Niemna. Panowa³ podtenczas ostatni Jagiellon, dwoma imionami: Zygmunt i August nazywany. Zapalczywy by³ on my¶liwiec i w³a¶nie w tej porze, kiedy mu to doniesienie zrobionym by³o, bawi³ siê polowaniem w swoich knyszyñskich lasach. Zmiarkowa³ zaraz, ¿e od Knyszyna do tego miejsca, o którym jemu rozpowiadali ludzie, droga by³a nie bardzo daleka. £owczym na apel zatr±biæ, a panom jechaæ za sob± rozkaza³ i pu¶ci³ siê w drogê. Jecha³ i jecha³, jecha³ i jecha³, a panowie za najwiêkszym z panów jechali, a¿ raptem zobaczyli jakoby koniec puszczy. Drzewa rzednia³y i rozstêpowa³y siê, jakoby jad±cym z drogi ustêpuj±c. Król pojrza³ przez te szerokie otwory, krzykn±³ a¿ z zadziwienia i ¿artobliwie do panów swoich zawo³a³:
“Hej! hej! Waszmo¶cie panowie, widzi mi siê, ¿e kto¶ tu dla mnie nowe królestwo gotuje!"
A¿ tu wszyscy wyjechawszy z lasu stanêli oczom w³asnym wiary nie daj±c. Tam, kêdy dawniej panowa³a dzicz drzewiasta, bezludna i g³ucha, srogim zwierzom tylko przytu³ek daj±ca, le¿a³a wielka równina, ¿ó³to¶ci± ¶cierniska po z¿êtym zbo¿u pozosta³ego okryta. Na ¶ciernisku, by wysokie domy lub te¿ by s³upy z pozwê¿anymi wierzcho³kami, sta³y sterty wszelkiego zbo¿a; sto par wo³ów ora³o pole pod przysz³y zasiewek, a ¶ród pola na g³adkich ³±kach hasa³y stada ob³askawionych koni, pas³y siê trzody krów ry¿ych i bia³ych owiec. Na dwóch pagórkach dwa wietrzne m³yny ³opota³y swymi wielkimi skrzyd³ami, lipowe gaje rozlega³y siê od b±czenia nieprzeliczonych rojów pszczelnych, a w olszynach i brzo¼niakach na wszystkich ga³êziach wisia³y wielkie jak czapki gniazda gawronie. Sto domów, przedzielonych ogrodami, sznurem wyci±ga³o siê w pod³u¿ rzeki, a z ich kominów, by z ko¶cielnych kadzielnic, sto z³otnych dymów podnosi³o siê prosto do nieba. Na jab³oniach i ¶liwach li¶cia widaæ nie by³o za czerwono¶ci± i liliowo¶ci± owocu; po zielonych trawach suszy³ siê len i bieli³y siê sztuki p³ócien, w chatach kro¶na stuka³y i hucza³y terlice, przed domami na ga³êziach i p³otach wysycha³y ufarbowane przêdziwa we³ny, a na dachach po stronach do s³oñca wystawionych dojrzewa³y ¿ó³te, ogromne dynie. Ptastwo domowe, ziemne i wodne, grzeba³o siê w piasku lub z ha³asem lecia³o nad rzekê, od której powracaj±cy rybacy wychodzili zza góry nios±c po kilku siecie i niewody z rzucaj±cymi siê w nich rybami. Co do rzeki, tej w dole p³yn±cej król z oddali zobaczyæ nie móg³, ale ·rozpozna³, gdzie ona p³ynê³a, po wysokiej, piaszczystej ¶cianie, nad któr± sta³ bór, przez nikogo nie ruszany... ten sam!
Tu opowiadaj±cy wskaza³ palcem pas boru rozci±gniêty nad z³otawym trójk±tem Niemna. Zaj±kn±³ siê i g³os mu zadr¿a³.
- Te... te... ten sam! - powtórzy³.
- Tymczasem - mówi³ dalej - król jecha³ naprzód, ogl±daj±c siê wokó³ i weso³o dziwi±c siê wszystkiemu, co tu obaczy³. M³ody by³ podonczas i tylko co na tron swój wst±pi³. Koñ by³ pod nim arabski, ognisty, z rzêdem kapi±cym od z³ota i drogich kamieni. Nad czo³em królewskim ¶wieci³o na ko³paku brylantowe pióro, a drogie purpury i gronostaje spada³y z królewskich ramion a¿ prawie po koñskie pêtlice. Wokó³ niego i za nim jechali hetmany, senatory i insze panowie, a ka¿den z koni, które pod sob± mieli, piêkniejszy by³ od drugiego, a od kolorów ich szat i drogocenno¶ci siode³ a¿ æmi³o siê w oczach. Za nimi jechali tak¿e sokolniki, na d³oniach trzymaj±c zakapturzone soko³y, pie¶ciwe pazie z ró¿ami na licach, hardonosa s³u¿ba i bystrookie strzelce. A ³owczowie z³otne tr±by wci±¿ do ust swych przyk³adali i rozg³o¶nym graniem rozg³aszali królewskie przybycie szerokiej równinie, d³ugiemu Niemnu i a¿ zaniemeñskim g³êboko¶ciom boru... Jako te¿ ze stu domów i ze stu ogrodów, z pola, z ³±k, z rzeki pozbiegali siê wszyscy ludzie patrz±c na nie widziane rzeczy i nie lêkaj±c siê prawie, tylko podziwiaj±c i oczekuj±c: co z tego bêdzie? A król ich zapytuje:
“Czy ¿ywie jeszcze rodziciel was wszystkich?"
“¯ywie i w zdrowiu przebywa" - odpowiedzia³ najstarszy syn Jana i Cecylii, który przed króla wyst±pi³, sam zmarszczkami ca³y poorany i siwy jak go³±b.
“A rodzicielka czy ¿ywie?" - pyta znów król.
“¯ywie i w zdrowiu przebywa".
Król podonczas rzek³:
“Rad bym na nich pojrza³!"
Wedle królewskiego ¿±dania wnet staæ siê musia³o. Z najpiêkniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuczki wyprowadzili parê rodzicielów. Wiêcej ni¼li stuletnie te starce. szli same przez siê, niczyjej pomocy nie potrzebuj±c, w ¶nie¿ystych p³ótnianych sukniach, by dwa bia³e go³êbie, jedno przy drugim. On opiera³ siê na toporze w d³ugim kiju oprawionym; ona zsiwia³e w³osy po pas rozpu¶ciwszy g³aska³a biegn±c± przy niej sarenkê. Kiedy ju¿ wobec króla stanêli, wszyscy zdumieli siê, bo król ko³pak swój zdj±wszy z g³owy powia³ nim przed starcami tak nisko, ¿e a¿ z brylantowego pióra sypnê³y siê gwiazdy.
“Kto ty, starcze? - zapyta³ Jana - odk±d przyszed³e¶? jak zowiesz siê i z jakiej kondycji pochodzisz?"
Starzec, jak przysta³o, pok³oniwszy siê królowi ¶miele odpowiedzia³:
“Przyszed³em tu od stron onych, którymi przep³ywa Wis³a; nazwisko swoje oznajmiê tylko jednemu Bogu, kiedy przed ¶wiêtym s±dem Jego stanê, a kondycja moja nisk± by³a, pok±d do puszczy tej nie zaszed³em, gdzie wszystkie stworzenia s± zarówno dzieæmi powszechnej matki ziemi. Z gminu pochodzê i pospolitakiem na ten ¶wiat przyby³em; ale oto ta pani i ma³¿onka moja z wysokiego domu zst±pi³a, aby moje wygnañcze ¿ycie podzielaæ".
Odpowied¼ tê pos³yszawszy król my¶la³ d³ugo, a¿ odwróciwszy siê do panów, co wokó³ zgromadzeni byli, rzek³:
“Dufam, ¿e waszmo¶ciowie uprzejmie pochwalicie, a przysz³y sejm sprawiedliwie zatwierdzi dekret, który zaraz chcê tu og³osiæ".
Panowie my¶l królewsk± odgaduj±c i potakuj±c g³owami razem krzyknêli:
“Inaczej nie mo¿e byæ, mi³o¶ciwy panie! Sami tego ¿±damy i o to wasz± królewsk± mo¶æ upraszamy".
Wtedy król odwróci³ siê do Jana:
“Ty, starcze, wedle w³asnego ¿±dania bezimiennym ostaniesz i jake¶ siê urodzi³, tak w grobie legniesz pospolitakiem. Ale ¿e¶ by³ bohatyrem mê¿nym, który tê oto ziemiê dzikiej puszczy i srogim zwierzom odebra³, a zawojowawszy j± nie mieczem i krwi±, ale prac± i potem, piersi jej dla mnogiego ludu otworzy³, a przez to ojczy¼nie bogactwa przymna¿aj±c: przeto dzieciom twoim, wnukom i prawnukom, a¿ do najdalszych pokoleñ i samego wyga¶niêcia rodu twego nadajê nazwisko od bohatyrstwa twego wywiedzione".
Tu z prawic± wyci±gniêt± nad zdumia³ym ludem król dono¶nym g³osem wypowiedzia³:
“Oto ten ród, id±cy od cz³owieka z kondycji pospolitego urodzenia, idzie w porównanie ze szlacht± rodowit± krajow± i wszystkich praw stanowi rycerskiemu odpowiednich odt±d a¿ do wyga¶niêcia swego u¿ywaæ má i takowe wykonywaæ. Nobilitujê was i nakazujê, aby¶cie nosili nazwisko Bohatyrowiczów, a pieczêtowali siê klejnotem Pomian, który jest ¿ubrz± g³ow± na ¿ó³tym polu osadzon±, jako pierwszy rodziciel wasz pokona³ ¿ubra i z odwiecznego jego siedliska uczyni³ to wdziêczne i obfito¶ci± ciek±ce pole..."
W tym miejscu umilk³ opowiadaj±cy; wyprostowana teraz postaæ jego, z wielk± czapk± na ty³ g³owy nieco zsuniêt±, wypukle odrzyna³a siê od wysokiego z³omu kamienia. Rêkê w górê podnosi³ i s³ychaæ by³o, jak szeroko i g³o¶no oddycha³. Po chwili wymówi³ jeszcze:
- Dzia³o siê to w roku, na tym pomniku wypisanym, tysi±cznym piêæsetnym czterdziestym dziewi±tym...
Na zachodzie, nad borem, gas³y pozostawione przez s³oñce pasy ¶wietliste; zmrok sun±cy od wschodu zwolna obejmowa³ ca³e sklepienie, na którym tu i ówdzie zab³ys³y nik³e gwiazdy. W zmroku naprzeciw umilk³ego Anzelma widaæ by³o dwoje ludzi siedz±cych blisko siebie, pomiêdzy cienkimi sosnami, na pniu obalonego drzewa. Kobieta opu¶ci³a rêce na kolana, mê¿czyzna twarz opar³ na d³oni. S³uchali jeszcze, czekali. Po chwili te¿ cz³owiek na kamieniu siedz±cy ozwa³ siê znowu:
- Taka jest historia fundatorów naszych, taki nasz tutaj zacz±tek i oto dla jakiej przyczyny my na tej ziemi siedzimy.
Potem g³osem cz³owieka, który w g³êbi pamiêci swojej budzi drzemi±ce wspomnienia, mówi³ jeszcze:
- Wszelako pó¼niejszym czasem w tym naszym rodzie przez Jana i Cecyliê ufundowanym bywa³o. W³o¶ci nie mieli¶my nigdy i krwi ani potu z nikogo nie wyciskali. Bywa³o, ¿e niektórzy z nas na wojny chodzili; bywa³o, ¿e za panami z gard³ami i szabelkami na sejmiki i sejmy ci±gnêli. Jeden i drugi przebywa³ na pañskich dworach o urzêdnikowskie lub oficjalistowskie posady zaskakuj±c. Jeden i drugi fortuny przyrobiwszy gdzie daleko na osobnym folwarku siada³ i pañski ju¿ ród fundowa³. Ale najwiêcej i tak jak prawie wszyscy, siedzieli¶my w swoich zaciszkach w³asnymi rêkami od matki naszej powszechnej chleb dobywaj±c. Szmaty ziemi, by Chrystusowe szaty, rozdziela³y siê wci±¿ pomiêdzy nami, a podczas, zrz±dzeniem boskim albo niedobrym charakterem ludzkim, wcale przepada³y. Jednakowo¿ po wiêkszej czê¶ci trwali¶my przy swoich gnie¼dziech wiêkszych czy mniejszych i dotrwali¶my do tej pory. Teraz szlachectwo przeddziadów zdjête z nas zosta³o; ch³opami nazywamy siê i jeste¶my... Ale o to bynajmniej. Wszyscy my ko³ki jednego p³ota i stworzenia czasowe. Bieda jedynie, ¿e ubóstwo nasze ro¶nie i duszne zamroki ogarniaj± nas coraz wiêksze...
Trz±s³ g³ow±.
- Nikt prawie nie da wiary, ¿e i tê historiê fundatorów naszych w ca³ej okolicy umie mo¿e trzech, mo¿e czterech ludzi. Umie j± stary Jakub, ale on ju¿ jest tak jak prawie nie ¿yj±cy; umiem ja, umia³ kiedy¶ Fabian, umie mo¿e ten m³ody Micha³, co tam sta³ wystrojony, z w±sami do góry. Insze o takie rzeczy nie dbaj± i w biedzie, w zasêpie pamiêci o nich mieæ nie mog±... Ch³opami byæ czy panami, to za jedno; ale w byd³o obróciæ siê, to smêtnie i têskno...
Widaæ by³o, ¿e zgarbi³ siê znowu i ¿e g³owa jego z wielk± czapk± oderwawszy siê od kamiennego z³omu pochyli³a siê nisko. Powolnym, zamy¶lonym szeptem dokoñczy³:
- Szczê¶cie wywy¿sza, szczê¶cie poni¿a, wszystko na ¶wiecie czasowe i przemijaj±ce... ka¿da rzecz by woda przep³ywa, by li¶æ na drzewie ¿ó³knie i gnije...
Z obalonego pnia drzewa powsta³a kobieta i szybko zbli¿ywszy siê ku zasmuconemu, pochylona, usta swe przy³o¿y³a do szorstkiego rêkawa jego kapoty.
- Dziêkujê! - wymówi³a gor±cym szeptem.
On cofn±³ ramiê, w ty³ siê uchyli³ i przez chwilê w milczeniu na ni± pogl±da³. Potem j±kaj±c siê, ze zdumieniem wymówi³:
- Do... do... dobra!
Kobieta prêdko odesz³a, objê³a ramionami cienki pieñ brzozy i w szarzej±c± przestrzeñ patrza³a rozmarzonymi oczami. My¶la³a pewno, ¿e szczê¶liwymi, o jak szczê¶liwymi byli ci ludzie, którzy takie mi³o¶ci w piersiach swych nosili i takie na ziemi pe³nili zadania; ¿e ona tak¿e z ochot± i dum± posz³aby na krañce ciemnej jakiej puszczy i pod dach jakiej ubogiej numy, byleby nie mieæ w sercu i ¿yciu pustyni, byle czuæ siê kochan± serdecznie i wiernie i widzieæ przed sob± cel, choæby drobn± migoc±cy gwiazd±! My¶la³a pewno, ¿e mia³a dzi¶ sen cudowny, w którym zjawi³o siê przed ni± jakie¶ d³ugie, czyste, wysokie szczê¶cie.., Gdy oderwa³a wzrok od przestrzeni, zobaczy³a obok siebie wysokiego mê¿czyznê, który, tak jak ona, sta³ wsparty o drzewo i d³ugo, uparcie patrza³, nie w przestrzeñ lecz na ni±. Krewki i wzburzony rzuci³ czapkê o ziemiê i zawo³a³:
- Bodaj to takie ¿ycie i szczê¶cie! Przeklêta dola, która cz³owiekowi daje tylko to, co bydlêciu! Orz dla tego, aby¶ jad³, buduj na to, aby¶ mia³ gdzie zasn±æ! I bydlê ma takie szczê¶cie! Kiedy prawdziwego kochania za¿±dasz, to ono dla ciebie za wysoko ro¶nie; kiedy dla ludzi uczyniæ co zechcesz, to nie masz sposobów ani wiadomo¶ci. Na zgubê tylko ma³ym mrówkom Bóg skrzyd³a daje!
Odwróci³ siê i czo³o do drzewa przycisn±wszy sta³ roz¿alony, gniewny, jakich¶ wy¿szych przeznaczeñ i uczuæ pragn±cy.
Justynie siê zdawa³o, ¿e s³uchaj±c tej popêdliwej skargi m³odzieñczej s³ucha samej siebie. My¶l, dot±d jej obca, b³ysk domys³u przebieg³y jej przez g³owê. Szybko przeby³a kilka stóp dziel±cych j± ze szczytem góry i na tym szczycie przy u¶pionym zbo¿u stanê³a ze ¶piesznie oddychaj±c± piersi± i os³upia³ym prawie zdziwieniem na twarzy. Na ¿ó³ciej±ce pola noc ju¿ sp³ynê³a, ale z tego wysokiego punktu oko mog³o siêgn±æ daleko i rozeznaæ w¶ród ciemnej przestrzeni szary szlak Niemna i ciemny pas wysoko nad nim rozci±gniêtych zagród:
W okolicy ¿ycie dzienne ustawa³o; tu i ówdzie tylko pob³yskiwia³y w oknach drobne ¶wiat³a, wzdyma³y siê fale oddalonych g³osów, ozywa³ siê têtent konia albo turkot kó³. W jednym miejscu dziecinna widocznie rêka wydobywa³a z harmoniki jêcz±ce tony, z innego kiedy niekiedy dolatywa³o urywane ¶piewanie skrzypiec.
Justyna spojrza³a w górê i wyobra¼nia ukaza³a jej pod gwiazdami postaæ kobiety ze z³ocistymi w³osy okrywaj±cymi j± i jej harfê, z ³askaw± sarn± u boku. P³ynê³a gór±, potê¿na i cicha, z rêk± ku ciemnemu pasowi zagród opuszczon±. B³ogos³awi³a¿ je czy komu ukazywa³a?
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • strefamiszcza.htw.pl
  • Copyright (c) 2009 TrochÄ™ ciekawostek – na weekend (czego to ludzie nie wymyÅ›lÄ… ... | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.