08

Trochę ciekawostek – na weekend (czego to ludzie nie wymyślą ...


Jêzyk polski:

Boles³aw Prus “Lalka”
 






 
W Wielki Pi±tek z rana Wokulski przypomnia³ sobie, ¿e dzi¶ i jutro hrabina Karolowa i panna Izabela bêd± kwestowa³y przy grobach.
“Trzeba tam pój¶æ i co¶ daæ - pomy¶la³ i wyj±³ z kasy piêæ z³otych pó³imperia³ów. - Chocia¿ - doda³ po chwili - pos³a³em im ju¿ dywany, ptaszki ¶piewaj±ce, pozytywkê, nawet fontannê!... To chyba wystarczy na zbawienie jednej duszy. Nie pójdê.”
Po po³udniu jednak zrobi³ sobie uwagê, ¿e mo¿e hrabina Karolowa liczy na niego. A w takim razie nie wypada cofaæ siê lub z³o¿yæ tylko piêæ pó³imperia³ów. Wydoby³ wiêc z kasy jeszcze piêæ i wszystkie zawin±³ w bibu³kê.
“Co prawda - mówi³ do siebie - bêdzie tam panna Izabela, a tej nie mo¿na ofiarowywaæ dziesiêciu pó³imperia³ów.”
Wiêc rozwin±³ swój rulon, znowu do³o¿y³ dziesiêæ sztuk z³ota i jeszcze namy¶la³ siê: “ I¶æ czy nie i¶æ?...”
“Nie - powiedzia³ - nie bêdê nale¿a³ do tej jarmarcznej dobroczynno¶ci.”
Rzuci³ rulon do kasy i w pi±tek nie poszed³ na groby.
Ale w Wielk± Sobotê sprawa przedstawi³a mu siê ca³kiem z nowego punktu.
“Oszala³em! - mówi³. - Wiêc je¿eli nie pójdê do ko¶cio³a, gdzie¿ j± spotkam?... Je¿eli nie pieniêdzmi, czym zwrócê na siebie jej uwagê?.. Tracê rozs±dek...”
Lecz jeszcze waha³ siê i dopiero oko³o drugiej po po³udniu, gdy Rzecki z powodu ¶wiêta kaza³ ju¿ sklep zamykaæ, Wokulski wzi±³ z kasy dwadzie¶cia piêæ pó³imperia³ów i poszed³ w stronê ko¶cio³a.
Nie wszed³ tam jednak od razu ; co¶ go zatrzymywa³o. Chcia³ zobaczyæ pannê Izabelê, a jednocze¶nie lêka³ siê tego i wstydzi³ siê swoich pó³imperia³ów.
“Rzuciæ stos z³ota!... Jakie to imponuj±ce w papierowych czasach i - jakie to dorobkiewiczowskie... No, ale co robiæ, je¿eli one w³a¶nie na pieni±dze czekaj±?... Mo¿e nawet bêdzie za ma³o?...”
Chodzi³ tam i na powrót po ulicy naprzeciw ko¶ció³a nie mog±c od niego oczu oderwaæ.
“Ju¿ idê - my¶la³. - Zaraz... jeszcze chwilkê... Ach, co siê ze mn± sta³o!...” - doda³ czuj±c, ¿e jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie mo¿e zdobyæ siê bez wahañ.
Teraz przypomniat sobie: jak on dawno nie by³ w ko¶ciele.
“Kiedy¿ to?... Na ¶lubie raz... Na pogrzebie ¿ony drugi raz...”
Lecz i w tym, i w tamtym wypadkn nie wiedzia³ dobrze, co siê ko³o niego dzieje; wiêc patrzy³ w tej chwili na ko¶ció³ jak na rzecz zupe³nie now± dla siebie.
“Co to jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wie¿e, w którym nikt nie mieszka, tylko ¶pi± prochy dáwno zmar³ych?... Na co ta strata miejsca i murów, komu dniem i noc± pali siê ¶wiat³o, w jakim celu schodz± siê t³umy ludzi?...
Na targ id± po ¿ywno¶æ, do sklepów po towary, do teatru po zabawê, ale po co tutaj?...”
Mimo woli porównywa³ drobny wzrost stoj±cych pod ko¶cio³em pobo¿nych z olbrzymimi rozmiarami ¶wiêtego budynku i przysz³a mu my¶l szczególna. ¯e jak kiedy¶ na ziemi pracowa³y potê¿ne sily d¼wigaj±c z p³askiego l±du ³añcuchy gór, tak kiedy¶ w ludzko¶ci istnia³a inna niezmierna si³a, która wyd¼wígnê³a tego rodzaju budowle. Patrz±c na podobne gmachy mo¿na by s±dziæ, ¿e w g³êbi naszej planety mieszkali olbrzymowie, którzy wydzieraj±c siê gdzie¶ w górê, podwa¿ali skorupê ziemsk± i zostawiali ¶lady tych ruchów w formie imponuj±cych jaskiñ.
“Dok±d oni wydzierali siê? Do innego, podobno wy¿szego ¶wiata. A je¿eli morskie przyp³ywy dowodz±, ¿e ksiê¿yc nie jest z³udnym blaskiem, tylko realn± rzeczywisto¶ci±, dlaczego te dzíwne budynki nie mia³yby stwierdzaæ rzeczywisto¶ci innego ¶wiata?... Czyli¿ on s³abiej poci±ga za sob± dusze ludzkie ani¿eli ksiê¿yc fale oceanu?...”
Wszed³ do ko¶cio³a i zaraz na wstêpie znowu uderzy³ go nowy widok. Kilka ¿ebraczek i ¿ebraków b³aga³o o ja³mu¿nê, któr± Bóg zwróci lito¶ciwym w ¿yciu przysz³ym. Jedni z pobo¿nych ca³owali nogi Chrystusa umêczonego przez pañstwo rzymskie, inni w progu upad³szy na kolana wznosili do góry rêce i oczy, jakby zapatrzeni w nadziemsk± wizjê. Ko¶ció³ pogr±¿ony by³ w ciemno¶ci, której nie móg³ rozproszyæ blask kilkunastu ¶wiec p³on±cych w srebrnych kandelabrach. Tu i owdzie na posadzce ¶wi±tyni widaæ by³o niewyra¼ne cienie ludzi le¿±cych krzy¿em albo zgiêtych ku ziemi, jakby kryli siê ze swoj± pobo¿no¶ci± pe³n± pokory. Patrz±c na te cia³a nieruchome mo¿na by³o my¶leæ, ¿e na chwilê opu¶ci³y je dusze i uciek³y do jakiego¶ lepszego ¶wiata.
“Rozumiem teraz - pomy¶la³ Wokulski - dlaczego odwiedzanie ko¶cio³ów umacnia wiarê. Tu wszystko urz±dzone jest tak, ¿e przypomina wieczno¶æ.”
Od pogr±¿onych w modlitwie cieniów wzrok jego pobieg³ ku ¶wiat³u. I zobaczy³ w ró¿nych punktach ¶wi±tyni sto³y okryte dywanami, na nich tace pe³ne bankocetli, srebra i z³ota, a doko³a nich damy siedz±ce na wygodnych fotelach, odziane w jedwab, pióra i aksamity, otoczone weso³± m³odzie¿±. Najpobo¿niejsze puka³y na przechodniów, wszystkie rozmawia³y i bawi³y siê jak na raucie.
Zdawa³o siê Wokulskiemu, ¿e w tej chwili widzi przed sob± trzy ¶wiaty. Jeden (dawno ju¿ zeszed³ z ziemi), który modli³ siê i d¼wiga³ na chwa³ê Boga potê¿ne gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, który umia³ modliæ siê, lecz wznosi³ tylko lepianki, i - trzeci, który dla siebie murowa³ pa³ace, ale ju¿ zapomnia³ o modlitwie i z domów bo¿ych zrobi³ miejsce schadzek; jak niefrasobliwe ptaki, które buduj± gniazda i zawodz± pie¶ni na grobach poleg³ych bohaterów.
“A czym¿e ja jestem, zarówno obcy im wszystkim?...”
“Mo¿e jeste¶ okiem ¿elaznego przetaka, w który rzucê ich wszystkich, aby oddzieliæ stêch³e plewy od ziarna” - odpowiedzia³ mu jaki¶ g³os.
Wokulski obejrza³ siê. “ Przywidzenie chorej wyobra¼ni.” Jednocze¶nie przy czwartym stole, w g³êbi ko¶cio³a, spostrzeg³ hrabinê Karolow± i pannê Izabelê. Obie równie¿ siedzia³y nad tac± z pieniêdzmi i trzyma³y w rêkach ksi±¿ki, zapewne do nabo¿eñstwa. Za krzes³em hrabiny sta³ s³u¿±cy w czarnej liberii.
Wokulski poszed³ ku nim potr±caj±c klêcz±cych i omijaj±c inne sto³y, przy których pukano na niego zawziêcie. Zbli¿y³ siê do tacy i uk³oniwszy siê hrabinie, po³o¿y³ swój rulon imperia³ów.
“Bo¿e - pomy¶la³ - jak ja g³upio muszê wygl±daæ z tymi piêniêdzmi.”
Hrabina od³o¿y³a ksi±¿kê.
- Witam ciê, panie Wokulski - rzek³a. - Wiesz, my¶la³am, ¿e ju¿ nie przyjdziesz, i powiem ci, ¿e nawet by³o mi trochê przykro.
- Mówi³am cioci, ¿e przyjdzie, i do tego z workiem z³ota odezwa³a siê po angielsku panna Izabela.
Hrabinie wyst±pi³ na czo³o rumieniec i gêsty pot. Zlêk³a siê s³ów siostrzenicy przypuszczaj±c, ¿e Wokulski rozumie po angielsku.
- Proszê ciê, panie Wokulski - rzek³a prêdko - si±d¼ tu na chwilê, bo delegowany nas opu¶ci³. Pozwolisz, ¿e u³o¿ê twoje imperia³y na wierzchu, dla zawstydzenia tych panów, którzy wol± wydawaæ pieni±dze na szampana...
- Ale¿ niech siê ciocia uspokoi - wtr±ci³a panna Izabela znowu po angielsku. - On z pewno¶ci± nie rozumie...
Tym razem i Wokulski zarumieni³ siê.
- Proszê ciê, Belu - rzek³a hrabina tonem uroczystym - pan Wokulski... który tak hojn± ofiarê z³o¿y³ na nasz± ochronê...
- S³ysza³am - odpowiedzia³a panna Izabela po polsku, na znak powitania przymykaj±c powieki.
- Pani hrabina - rzek³ trochê ¿artobliwie Wokulski - chce mnie pozbawiæ zas³ugi w ¿yciu przysz³ym, chwal±c postêpki, które zreszt± mog³em spe³niaæ w widokach zysku.
- Domy¶la³am siê tego - szepnê³a panna Izabela po angielsku.
Hrabina o ma³o nie zemdla³a czuj±c, ¿e Wokulski musi domy¶laæ siê znaczenia s³ów jej siostrzenicy, choæby nie zna³ ¿adnego jêzyka.
- Mo¿esz, panie Wokulski - rzek³a z gor±czkowym po¶piechem - mo¿esz ³atwo zdobyæ sobie zas³ugê w ¿yciu przysz³ym, choæby... przebaczaj±c urazy...
- Zawsze je przebaczam - odpar³ nieco zdziwiony.
- Pozwól sobie powiedzieæ, ¿e nie zawsze - ci±gnê³a hrabina. - Jestem stara kobieta i twoja przyjació³ka, panie Wokulski - doda³a z naciskiem - wiêc zrobisz mi pewne ustêpstwo...
- Czekam na rozkazy pani.
- Onegdaj da³e¶ dymisjê jednemu z twoich... urzêdników, niejakiemu Mraczewskiemu...
- Za có¿ to?... - nagle odezwa³a siê panna Izabela.
- Nie wiem - rzek³a hrabina. - Podobno chodzi³o o ró¿nicê przekonañ politycznych czy co¶ w tym gu¶cie...
- Wiêc ten m³ody cz³owiek ma przekonania?... - zawo³a³a panna Izabela. - To ciekawe!...
Powiedzia³a to w sposób tak zabawny, ¿e Wokulski poczu³, jak ustêpuje mu z serca niechêæ do Mraczewskiego.
- Nie o przekonania chodzi³o, pani hrabino - odezwa³ siê ale o nietaktowne uwagi o osobach, które odwiedzaj± nasz magazyn.
- Mo¿e te osoby same postêpuj± nietaktownie - wtr±ci³a panna Izabela.
- Im wolno, one za to p³ac± - odpowiedzia³ spokojnie Wokulski. - Nam nie.
Silny rumieniec wyst±pi³ na twarz panny Izabeli. Wziê³a ksi±¿kê i zaczê³a czytaæ.
- Ale swoj± drog± dasz siê ub³agaæ, panie Wokulski - rzek³a hrabina. - Znam matkê tego ch³opca, i wierz mi, ¿e przykro patrzeæ na jej rozpacz...
Wokulski zamy¶li³ siê.
- Dobrze - odpowiedzia³ - dam mu posadê, ale w Moskwie.
- A jego biedna matka?... - zapyta³a hrabina tonem prosz±cym.
- Wiêc podwy¿szê mu o dwie¶cie... o trzysta rubli pensjê - odpar³.
W tej chwili zbli¿y³o siê do sto³u kilkoro dzieci, którym hrabina zaczê³a rozdawaæ obrazki. Wokulski wsta³ z fotelu i aby nie przeszkadzaæ pobo¿nym zajêciom, przeszed³ na stronê panny Izabeli.
Panna Izabela podnios³a oczy od ksi±¿ki i dziwnym wzrokiem patrz±c na Wokulskiego spyta³a:
- Pan nigdy nie cofa swoich postanowieñ?
- Nie - odpowiedzia³. Ale w tej chwili spu¶ci³ oczy.
- A gdybym poprosi³a za tym m³odym cz³owiekiem?...
Wokulski spojrza³ na ni± zdumiony.
- W takim razie odpowiedzia³bym, ¿e pan Mraczewski straci³ miejsce, poniewa¿ niestosownie odzywa³ siê o osobach, które zaszczyci³y go trochê ³askawszym tonem w rozmowie... Je¿eli jednak pani ka¿e...
Teraz panna Izabela spu¶ci³a oczy, zmieszana w wysokim stopniu.
- A... a!... wszystko mi jedno w rezultacie, gdzie osiedli siê ten m³ody cz³owiek. Niech jedzie i do Moskwy.
- Tam te¿ pojedzie - odpar³ Wokulski. - Moje uszanowanie paniom - doda³ k³aniaj±c siê.
Hrabina poda³a mu rêkê.
- Dziêkujê ci, panie Wokulski, za pamiêæ i proszê, a¿eby¶ przyszed³ do mnie na ¶wiêcone. Bardzo ciê proszê, panie Wokulski - doda³a z naciskiem.
Nagle spostrzeg³szy jaki¶ ruch na ¶rodku ko¶cio³a zwróci³a siê do s³u¿±cego:
- Id¼¿e, mój Ksawery, do pani prezesowej i pro¶, a¿eby nam·pozwoli³a swego powozu. Powiedz, ¿e nam koñ zachorowa³.
- Na kiedy ja¶nie pani rozka¿e? - spyta³ s³u¿±cy.
- Tak... za pó³torej godziny. Prawda, Belu, ¿e nie posiedzimy tu·d³u¿ej?
S³u¿±cy podszed³ do sto³u przy drzwiach.
- Wiêc do jutra, panie Wokulski - rzek³a hrabina. - Spotkasz u mnie wielu znajomych. Bêdzie kilku panów z Towarzystwa Dobroczynno¶ci...
“Aha!...” - pomy¶la³ Wokulski ¿egnaj±c hrabinê. Czu³ dla niej w tej chwili tak± wdziêczno¶æ, ¿e na jej ochronê odda³by po³owê maj±tku.
Panna Izabela z daleka kiwnê³a mu g³ow± i znowu spojrza³a w sposób, który wyda³ mu siê bardzo niezwyk³ym. A gdy Wokulski znikn±³ w cieniach ko¶cio³a, rzek³a do hrabiny:
- Cioteczka kokietuje tego pana. Ej, ciociu, to zaczyna byæ podejrzane...
- Twój ojciec ma s³uszno¶æ - odpar³a hrabina - ten cz³owiek mo¿e byæ u¿ytecznym. Zreszt± za granic± podobne stosunki nale¿± do dobrego tonu.
- A je¿eli te stosunki przewróc± mu w g³owie?... - spyta³a panna Izabela.
- W takim razie dowiód³by, ¿e ma s³ab± g³owê - odpowiedzia³a krótko hrabina bior±c siê do ksi±¿ki nabo¿nej.
Wokulski nie opu¶ci³ ko¶cio³a, ale w pobli¿u drzwi skrêci³ w boczn± nawê. Tu¿ przy grobie Chrystusa, naprzeciw stolika hrabiny, sta³ w k±cie pusty konfesjona³. Wokulski wszed³ do niego, przymkn±³ drzwiczki i niewidzialny, przypatrywa³ siê pannie Izabeli.
Trzyma³a w rêku ksi±¿kê spogl±daj±c od czasu do czasu na drzwi ko¶cielne. Na twarzy jej malowa³o siê zmêczenie i nuda. Czasami do stolika zbli¿a³y siê dzieci po obrazki; panna Izabela niektórym podawa³a je sama z takim ruchem, jakby chcia³a powiedzieæ: ach, kiedy¿ siê to skoñczy!...
“I to wszystko robi siê nie przez pobo¿no¶æ ani przez mi³o¶æ do dzieci, ale dla rozg³osu i w celu wyj¶cia za m±¿ - pomy¶la³ Wokulski. - No i ja tak¿e - doda³ - niema³o robiê dla reklamy i o¿enienia siê. ¦wiat ³adnie urz±dzony! Zamiast po prostu pytaæ siê: kochasz mnie czy nie kochasz? albo: chcesz mnie czy nie chcesz? ja wyrzucam setki rubli, a ona kilka godzin nudzi siê na wystawie i udaje pobo¿n±.
A je¿eli odpowiedzia³aby, ¿e mnie kocha? Wszystkie te ceremonie maj± dobr± stronê: daj± czas i mo¿no¶æ zaznajomienia siê.
¯le to jednak nie umieæ po angielsku... Dzí¶ wiedzia³bym, co o mnie my¶li: bo jestem pewny, ¿e o mnie mówi³a do swej ciotki. Trzeba nauczyæ siê...
Albo we¼my takie g³upstwo jak powóz... Gdybym mia³ powóz, móg³bym j± teraz odes³aæ do domu z ciotk±, i znowu zawi±za³by siê míêdzy nami jeden wêze³... Tak, powóz przyda mi siê w ka¿dym razie. Przysporzy z tysi±c rubli wydatków na rok, ale có¿ zrobiê? Muszê byæ gotowym na wszystkich punktach.
Powóz... angielszczyzna... przesz³o dwie¶cie rubli na jedn± kwestê!... I to robiê ja, który tym pogardzam... W³a¶ciwie jednak - na có¿ bêdê wydawa³ pieni±dze, je¿eli nie na zapewnienie sobie szczê¶cia? Co mnie obchodz± jakie¶ teorie oszczêdno¶ci, gdy czujê ból w sercu?”
Dalszy bieg my¶li przerwa³a mu smutna, brzêcz±ca melodia. By³a to muzyka szkatu³ki graj±cej, po której nast±pi³ ¶wiegot sztucznych ptaków ; a gdy one milk³y, rozlega³ siê cichy szelest fontanny, szept modlitw i westchnienia pobo¿nych.
W nawie, u konfesjona³u, u drzwi kaplicy grobowej widaæ by³o zgiête postacie klêcz±cych. Niektórzy czo³gali siê do krucyfiksu na pod³odze i uca³owawszy go k³adli na tacy drobne pieni±dze wydobyte z chustki do nosa.
W g³êbi kaplicy, w powodzi ¶wiat³a, le¿a³ bia³y Chrystus otoczony kwiatami. Zdawa³o siê Wokulskiemu, ¿e pod wp³ywem migotliwych p³omyków twarz jego o¿ywia siê przybieraj±c wyraz gro¼by albo lito¶ci i ³aski. Kiedy pozytywka wygrywa³a £ucjê z Lamermooru albo kiedy ze ¶rodka ko¶cio³a dolecia³ stukot pieniêdzy i francuskie wykrzykniki, oblicze Chrystusa ciemnia³o. Ale kiedy do krucyfiksu zbli¿y³ siê jaki biedak i opowiada³ Ukrzy¿owanemu swoje strapienia, Chrystus otwiera³ martwe usta i w szmerze fontanny powtarza³ b³ogos³awieñstwa i obietnice...
“B³ogos³awieni cisi... B³ogos³awieni smutni...”
Do tacy podesz³a m³oda, uró¿owana dziewczyna. Po³o¿y³a srebrn± czterdziestówkê, ale nie ¶mia³a dotkn±æ krzy¿a. Klêcz±cy obok z niechêci± patrzyli na jej aksamitny kaftanik i jaskrawy kapelusz. Ale gdy Chrystus szepn±³: “ Kto z was jest bez grzechu, niech rzuci na ni± kamieniem”, pad³a na posadzkê i uca³owa³a jego nogi jak niegdy¶ Maria Magdalena.
“B³ogos³awieni, którzy ³akn± sprawiedliwo¶ci... B³ogos³awieni, którzy p³acz±...”
Z g³êbokim wzruszeniem przypatrywa³ siê Wokulski pogr±¿onemu w ko¶cielnym mroku t³umowi, który z tak cierpliw± wiar± od osiemnastu wieków oczekuje spe³nienia siê boskich obietnic.
“Kiedy¿ to bêdzie!...” - pomy¶la³.
“Po¶le Syn Cz³owieczy anio³y swoje, a oni zbior± wszystkie zgorszenia i tych, którzy nieprawo¶æ czyni±, jako zbiera siê k±kol i pali siê go ogniem.”
Machinalnie spojrza³ na ¶rodek ko¶cio³a. Przy bli¿szym stoliku hrabina drzema³a, a panna Izabela ziewa³a, przy dalszym trzy nie znane mu damy za¶miewa³y siê z opowiadañ jakiego¶ wykwintnego m³odzieñca.
“Inny ¶wiat... inny ¶wiat!... - my¶la³ Wokulski. - Co za fatalno¶æ popycha mnie w tamt± stronê?”
W tej chwili tu¿ obok konfesjona³u stanê³a, a potem uklêk³a osoba m³oda, ubrana bardzo starannie, z ma³± dziewczynk±.
Wokulski przypatrzy³ siê jej i dostrzeg³, ¿e jest niezwykle piêkna. Uderzy³ go nade wszystko wyraz jej twarzy, jakby do tego grobu przysz³a nie z modlitw±, ale z zapytaniem i skarg±.
Prze¿egna³a siê, lecz zobaczywszy tacê wydoby³a woreczek z pieniêdzmi.
- Id¼, Helusiu - rzek³a pó³g³osem do dziecka - po³ó¿ to na tacy i poca³uj Pana Jezusa.
- Gdzie, proszê mamy, poca³owaæ?
- W r±czkê i w nó¿kê...
- I w buziê?
- W buziê nie mo¿na.
- Ech, co tam!... - Pobieg³a do tacy i pochyli³a siê nad krzy¿em.
- A widzi mama - zawo³a³a powracaj±c - poca³owa³am i Pan Jezus nic nie powiedzia³.
- Niech Helusia bêdzie grzeczna - odpar³a matka. - Lepiej uklêknij i zmów paciorek.
- Jaki paciorek?
- Trzy Ojcze nasz, trzy Zdrowa¶...
- Taki du¿y paciorek?... a ja taka malutka...
- No, to zmów jedno Zdrowa¶... Tylko uklêknij... Patrz siê tam...
- Ju¿ patrzê. Zdrowa¶, Maria, ³aski pe³na... Czy to, proszê mamy, ptaszki ¶piewaj±?
- Ptaszki sztuczne. Mów paciorek.
- Jakie to sztuczne?
- Zmów pierwej paciorek.
- Kiedy nie pamiêtam, gdzie skoñczy³am...
- Wiêc mów za mam±: Zdrowa¶, Maria...
- ¦mierci naszej. Amen - dokoñczy³a dziewczynka. - A z czego robi± siê sztuczne ptaszki?
- Heluniu, b±d¼ cicho, bo nigdy ciê nie poca³ujê - szepnê³a strapiona matka. - Masz tu ksi±¿kê i ogl±daj obrazki, jak Pan Jezus by³ mêczony.
Dziewczynka usiad³a z ksi±¿k± na stopniach konfesjona³u i ucich³a.
“Co to za mi³a dziecina! - my¶la³ Wokulski. - Gdyby by³a moj±, zdaje siê, ¿e odzyska³bym równowagê umys³u, któr± dzi¶ tracê z dnia na dzieñ. I matka prze¶liczna kobieta. Jakie w³osy, profil, oczy... Prosi Boga, a¿eby zmartwychwsta³o ich szczê¶cie... Piêkna i nieszczê¶liwa ; musi byæ wdow±.
Ot, gdybym j± by³ spotka³ rok temu.
I jest¿e tu ³ad na ¶wiecie?... O krok od siebie staje dwoje ludzi nieszczê¶liwych; jedno szuka mi³o¶ci i rodziny, drugie mo¿e walczy z bied± i brakiem opieki. Ka¿de znalaz³oby w drugim to, czego potrzebuje, no - i nie zejd± siê... Jedno przychodzi b³agaæ Boga o mi³osierdzie, drugie wyrzuca pieni±dze dla stosunków. Kto wie, czy parêset rubli nie by³oby dla tej kobiety szczê¶ciem? Ale ona ich nie dostanie Bóg w tych czasach nie s³ucha modlitwy uci¶nionych.
A gdyby jednak dowiedzieæ siê, kto ona jest?... Mo¿e bym potrafi³ jej dopomóc. Dlaczego wznios³e obietnice Chrystusa nie maj± byæ spe³nione ; choæby przez takich jak ja niedowiarków, skoro pobo¿ni zajmuj± siê czym innym?”
W tej chwili Wokulskiemu zrobi³o siê gor±co... Do stolika hrabiny zbli¿y³ siê elegancki m³odzieniec i co¶ po³o¿y³ na tacy. Na jego widok panna Izabela zarumieni³a siê i oczy jej nabra³y tego dziwnego wyrazu, który zawsze tak zastanawia³ Wokulskiego.
Na wezwanie hrabiny elegant siad³ na tym samym fotelu, który niedawno zajmowa³ Wokulski, i zawi±za³a siê ¿ywa rozmowa. Wokulski nie s³ysza³ jej tre¶ci, tylko czu³, ¿e w mózgu wypala mu siê obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan, srebrna taca zasypana na wierzchu gar¶ci± imperia³ów, dwa ¶wieczniki, dziesiêæ p³omyków, hrabina odziana w grub± ¿a³obê, m³ody cz³owiek zapatrzony w pannê Izabelê i ona - rozpromieniona.Nawet ten szczegó³ nie uszed³ jego uwagi, ¿e od blasku p³omyków hrabinie ¶wiec± siê policzki, m³odemu cz³owiekowi koniec nosa, a pannie Izabeli oczy.
“Czy oni kochaj± siê? - my¶la³. - Wiêc dlaczegó¿ by siê nie pobrali?... - Mo¿e on nie ma pieniêdzy... Lecz w takim razie co znacz± jej spojrzenia?... Podobne rzuca³a dzi¶ na mnie. Prawda, ¿e panna na wydaniu musi mieæ kilku albo i kilkunastu wielbicieli i wabiæ wszystkich, a¿eby... sprzedaæ siê najwiêcej ofiaruj±cemu!”
Przyszed³ delegowany. Hrabina podnios³a siê z fotelu, to samo zrobi³a panna Izabela i przystojny m³odzieniec, i wszyscy troje z wielkim szelestem poszli ku drzwiom zatrzymuj±c siê przy innych stolikach. Ka¿dy z asystuj±cej tam m³odzie¿y gor±co wita³ pannê Izabelê, a ona ka¿dego obdarza³a tymi samymi, zupe³nie tymi samymi spojrzeniami, które Wokulskiemu zachwia³y rozum. Wreszcie wszystko ucich³o: hrabina i panna Izabela opu¶ci³y ko¶ció³.
Wokulski ockn±³ siê i spojrza³ bli¿ej siebie. Piêknej pani z dzieckiem ju¿ nie by³o.
“Jaka szkoda!” - szepn±³ i uczu³ lekkie ¶ci¶niêcie serca.
Natomiast obok krzy¿a le¿±cego na ziemi wci±¿ klêcza³a m³oda dziewczyna w aksamitnym kaftaniku i jaskrawym kapeluszu. Gdy zwróci³a oczy na o¶wietlony grób, jej tak¿e b³ysnê³o co¶ na wyró¿owanych policzkach. Jeszcze raz uca³owa³a nogi Chrystusowi, ciê¿ko podnios³a siê i wysz³a.
“B³ogos³awieni, którzy p³acz±... Niech¿e przynajmniej tobie zmar³y Chrystus dotrzyma obietnicy” - pomy¶la³ Wokulski i wyszed³ za ni±.
W kruchcie spostrzeg³, ¿e dziewczyna rozdaje ja³mu¿nê dziadom. I opanowa³a go okrutna bole¶æ na my¶l, ¿e z dwu kobiet, z których jedna chce siê sprzedaæ za maj±tek, a druga ju¿ siê sprzedaje z nêdzy, ta druga, okryta hañb±, wobec jakiego¶ wy¿szego trybuna³u mo¿e by³aby Iepsz± i czystsz±.
Na ulicy zrówna³ siê z ni± i zapyta³:
- Dok±d idziesz?
Na jej twarzy znaæ by³o ¶lady ³ez. Podnios³a na Wokulskiego apatyczne wejrzenie i odpar³a:
- Mogê pój¶æ z panem.
- Tak mówisz?... Wiêc chod¼.
Nie by³o jeszcze pi±tej, dzieñ du¿y; kilku przechodniów obejrza³o siê za nimi.
“Trzeba byæ kompletnym b³aznem, a¿eby robiæ co¶ podobnego - pomy¶la³ Wokulski id±c w stronê sklepu. - Mniejsza o skandal, ale co, u diab³a, za projekta snuj± mi siê po ³bie? Apostolstwo?... Szczyt g³upoty.
Wreszcie - wszystko mi jedno; jestem tylko wykonawc± cudzej woli.”
Wszed³ w bramê domu, w którym znajdowa³ siê sklep, i skrêci³ do pokoju Rzeckiego, a za nim dziewczyna. Pan Ignacy by³ u siebie i zobaczywszy szczególn± parê, roz³o¿y³ rêce z podziwu.
- Czy mo¿esz wyj¶æ na kilka minut? - zapyta³ go Wokulski.
Pan Ignacy nie odpowiedzia³ nic. Wzi±³ klucz od tylnych drzwi sklepu i opu¶ci³ pokój.
- Dwu? - szepnê³a dziewczyna wyjmuj±c szpilkê z kapelusza.
- Za pozwoleniem - przerwa³ jej Wokulski. - Dopiero co by³a¶ w ko¶cieIe, wszak prawda, moja pani?
- Pan mnie widzia³?
- Modli³a¶ siê i p³aka³a¶. Czy mogê wiedzieæ, z jakiego powodu?
Dziewczyna zdziwi³a siê i wzruszaj±c ramionami odpar³a:
- Czy pan jest ksi±dz, ¿e siê o to pyta?
A przypatrzywszy siê uwa¿niej Wokulskiemu doda³a:
- Ech! tak¿e zawracanie g³owy... Dowcipny!
Zabiera³a siê do odej¶cia, ale zatrzyma³ j± Wokulski.
- Poczekaj. Jest kto¶, który chcia³by ci dopomóc, wiêc nie spiesz siê i odpowiadaj szczerze...
Znowu przypatrzy³a mu siê. Nagle oczy jej za¶mia³y siê, a na twarz wyst±pi³ rumieniec.
- Wiem - zawo³a³a - pan pewnie od tego starego pana!... On kilka razy obiecywa³, ¿e mnie we¼mie... Czy on bardzo bogaty?... Pewnie, ¿e bardzo... Je¼dzi powozem i siada w pierwszych rzêdach w teatrze.
- Pos³uchaj mnie - przerwa³ - i odpowiadaj: czego¶ p³aka³a w ko¶ciele?
- A bo, widzi pan... - zaczê³a dziewczyna i opowiedzia³a tak cyniczn± historiê jakiego¶ sporu z gospodyni±, ¿e s³uchaj±c jej Wokulski poblad³.
“Oto zwierzê!” - szepn±³.
- Posz³am na groby - mówi³a dalej dziewczyna - my¶la³am, ¿e siê trochê rozerwê. Gdzie tam, com wspomnia³a o starej, to a¿ mi ³zy pociek³y ze z³o¶ci. Zaczê³am prosiæ Pana Boga, a¿eby albo star± choroba zat³uk³a, albo ¿ebym ja od niej wysz³a. I widaæ Bóg wys³ucha³, kiedy ten pan chce mnie zabraæ.
Wokulski siedzia³ bez ruchu. Wreszcie zapyta³:
- Ile masz lat?
- Mówi siê, ¿e szesna¶cie, ale naprawdê mam dziewiêtna¶cie.
- Chcesz stamt±d wyj¶æ?
- A - choæby do piek³a. Ju¿ mi tak dokuczyli... Ale...
- Có¿?
- Pewno nic z tego nie bêdzie... Wyjdê dzi¶, to po ¶wiêtach sprowadz± mnie i zap³ac± jak wtedy w karnawale, com pó¿niej tydzieñ le¿a³a.
- Nie sprowadz±.
- Akurat! Mam przecie d³ug...
- Du¿y?
Oho!... z piêædziesi±t rubli. Nie wiem nawet, sk±d siê wzi±³, bo za wszystko p³acê podwójnie. Ale jest... U nas tak zawsze. A jeszcze jak us³ysz±, ¿e tamten pan ma pieni±dze, to powiedz±, ¿e ich okrad³am, i narachuj±, ile im siê podoba.
Wokulski czu³, ¿e opuszcza go odwaga.
- Powiedz mi, czy ty zechcesz pracowaæ?
- A co bêdê mia³a do roboty?
- Nauczysz siê szyæ.
- To na nic. By³am przecie w szwalni. Ale z o¶miu rubli na miesi±c nikt nie wy¿yje. Wreszcie - jestem tyle jeszcze warta, ¿e mogê nikogo nie obszywaæ.
Wokulski podniós³ g³owê.
- Nie chcesz wyj¶æ stamt±d!
- Ale chcê!
- Wiêc decyduj siê natychmiast. Albo we¼miesz siê do roboty, bo darmo nikt na ¶wiecie chleba nie jada...
- I to nieprawda - przerwa³a. - Ten stary pan nic przecie nie robi, a pieni±dze ma. Nieraz te¿ mówi³, ¿e mnie ju¿ o nic g³owa nie zaboli...
- Nie pójdziesz do ¿adnego pana, tylko do magdalenek. Albo wracaj na miejsce.
- Magdalenki mnie nie wezm±. Trzeba zap³aciæ d³ug i mieæ porêczenie...
- Wszystko bêdzie za³atwione, je¿eli tam pójdziesz.
- Jak¿e ja do nich pójdê?
- Dam ci list, który zaraz odniesiesz, i tam zostaniesz. Chces¿ czy nie chcesz?..
- Ha, niech pan da list. Zobaczê, jak mi tam bêdzie.
Usiad³a i ogl±da³a siê po pokoju.
Wokulski napisa³ list, opowiedzia³, gdzie ma i¶æ, i w koñcu doda³:
- Masz wóz i przewóz. Bêdziesz dobra i pracowita, bêdzie ci dobrze; ale je¿eli nie skorzystasz z okazji, rób, co ci siê podoba. Mo¿esz i¶æ.
Dziewczyna roz¶mia³a siê.
- To stara bêdzie siê w¶ciekaæ... To jej narobiê... Cha... Cha!... Ale... mo¿e pan tylko naci±ga?
- Id¼ - odpowiedzia³ Wokulski wskazuj±c drzwi.
Jeszcze raz przypatrzy³a mu siê z uwag± i wysz³a wzruszaj±c ramionami.
W chwilê po jej odej¶ciu ukaza³ siê pan Ignacy.
- Có¿ to za znajomo¶æ? - spyta³ kwa¶no.
- Prawda!... - rzek³ zamy¶lony Wokulski. - Nie widzia³em jeszcze podobnego bydlêcia, chocia¿ znam du¿o bydl±t. - W samej Warszawie jest ich tysi±ce - odpar³ Rzecki.
- Wiem. Têpienie ich do niczego nie doprowadzi, bo ci±gle siê odradzaj±, wiêc wniosek, ¿e prêdzej czy pó¼niej spo³eczeristwo musi siê przebudowaæ od fundamentów do szczytu. Albo zgnije.
- Aha!... - szepn±³ Rzecki. - Domy¶la³em siê tego.
Wokulski po¿egna³ go. Do¶wiadcza³ takich uczuæ, jak chory na gor±czkê, którego oblano zimn± wod±.
“Nim jednak przebuduje siê spo³eczno¶æ - my¶la³ - widzê, ¿e sfera mojej filantropii bardzo siê uszczupli. Maj±tek mój nie wystarczy³by na uszlachetnianie instynktów nieludzkich. Wolê ziewaj±ce kwestarki ni¿eli modl±ce siê i p³acz±ce potwory.”
Obraz panny Izabeli ukaza³ mu siê otoczony ja¶niejszym ni¿ kiedykolwiek blaskiem. Krew bi³a mu do g³owy i upokarza³ siê w duchu na my¶l, ¿e z podobnym stworzeniem móg³ j± zestawiæ!
“Wolê¿ ja wyrzuæaæ pieni±dze na powozy i konie ani¿eli na tego rodzaju - nieszczê¶cia!...”
W Wielk± Niedzielê Wokulski najêtym powozem zajecha³ przed mieszkanie hrabiny. Zasta³ ju¿ d³ugi szereg ekwipa¿ów bardzo rozmaitego dostojeñstwa. By³y tam eleganckie doro¿ki obs³uguj±ce z³ot± m³odzie¿ i doro¿ki zwyczajne, wziête na godziny przez emerytów; stare karety, stare konie stara uprz±¿ i s³u¿ba w wytartej liberii, i nowe, prosto z Wiednia powoziki, przy których lokaje mieli kwiaty w butonierkach, a furmani opierali bat na biodrze, jak marsza³kowsk± bu³awê. Nie brak³o i fantastycznych kozaków, odzianych w spodnie tak szerokie, jakby tam w³a¶nie ich panowie umie¶cili swoj± ambicjê.
Dostrzeg³ te¿ mimochodem, ¿e w gronie zebranych wo¼niców s³u¿ba wielkich panów zachowywa³a siê w sposób pe³en godno¶ci, bankierscy chcieli rej wodziæ, za co im wymy¶lano, a doro¿karze byli najrezolutniejsi. Furmani za¶ powozów najêtych trzymali siê blisko siebie, gardz±cy reszt± i przez ni± pogardzani.
Gdy Wokulski wszed³ do przysionka, siwy szwajcar w czerwonej wstêdze uk³oni³ mu siê g³êboko i otworzy³ drzwi do kontramarkarni, gdzie d¿entelmen w czarnym fraku zdj±³ z niego palto. Jednocze¶nie za¶ zabieg³ mu drogê Józef, lokaj hrabiny, który dobrze zna³ Wokulskiego ; przenosi³ bowiem z jego sklepu do ko¶cio³a pozytywkê i ¶piewaj±ce ptaszki.
- Ja¶nie pani czeka - rzek³ Józef.
Wokulski siêgn±³ do kamizelki i da³ mu piêæ rubli czuj±c, ¿e poczyna sobie jak parweniusz.
“Ach, jaki¿ ja jestem g³upi! - my¶la³. - Nie, nie jestem; g³upi. Jestem tylko dorobkiewicz, który w tym pañstwie musi op³acaæ siê ka¿demu na ka¿dym kroku. No, nawracanie jawnogrzesznic kosztuje wiêcej.”
Szed³ po marmurowych schodach ozdobionych kwiatami, a Józef przed nim. Na pierwszej kondygnacji mia³ kapelusz na g³bwie, na drugiej zdj±³ go nie wiedz±c, czy robi stosownie, czy niestosownie.
“W rezultacie móg³bym miêdzy nich wszystkich wej¶æ w kapeluszu na g³owie” - rzek³ do siebie.
Dostrzeg³, ¿e Józef mimo swego wieku, wiêcej ni¿ ¶redniego, bieg³ po schodach jak ³ania i na górze gdzie¶ siê podzia³, a Wokulski zosta³ sam, nie wiedz±c, dok±d udaæ siê i komu siê zameldowaæ. By³a to krótka chwila, lecz w Wokulskim gniew zakipia³.
“Jakimi to oni formami obwarowali siê, co? - pomy¶la³. - A... gdybym to móg³ wszystko zwaliæ!...”
I przywidzia³o mu siê w ci±gu kilkunastu sekund, ¿e miêdzy nim a tym czcigodnym ¶wiatem form wykwintnych musi siê stoczyæ walka, w której albo ten ¶wiat runie, albo - on zginie.
“Wiêc dobrze, zginê... Ale zostawiê po sobie pami±tkê!...”
“Zostawisz przebaczenie i lito¶æ” - szepn±³ mu jaki¶ g³os.
“Czy¿em ja a¿ tak nikczemny!”
“Nie, jeste¶ a¿ tak szlachetny”
Ockn±³ siê - przy nim sta³ pan Tomasz £êcki.
- Witam ciê, panie Stanis³awie - rzek³ z w³a¶ciw± mu majestatyczno¶ci±. - Witam ciê tym gorêcej, ¿e przybycie twoje do nas ³±czy siê z bardzo mi³ym wypadkiem w rodzinie...
“Czy¿by zarêczy³a siê panna Izabela?...” - pomy¶la³ Wokulski i pociemnia³o mu w oczach.
- Wyobra¼ pan sobie, ¿e z okazji twego tu przybycia... S³yszysz, panie Stanis³awie?... Z okazji twojej wizyty u nas ja pogodzi³em siê z pani± Joann±, z moj± siostr±... Ale pan zblad³e¶?... Znajdziesz tu wielu znajomych.... Nie wyobra¿aj sobie, ¿e arystokracja jest tak straszn±...
Wokulski otrz±sn±³ siê.
- Panie £êcki - odpar³ ch³odno - w moim namiocie pod Plewn± bywali wiêksi panowie. I byli dla mnie tyle ³a¶kawi, ¿e nie³atwo wzruszê siê widokiem nawet tak wielkich, jakich... nie znajdê w Warszawie.
- A... A!... - szepn±³ pan Tomasz i uk³oni³ mu siê. Wokulski zdumia³ siê.
“Oto fagas! -.przemknê³o mu przez g³owê. - I ja... ja!... mia³bym z takimi lud¼mi robiæ sobie ceremonie?..”
Pan £êcki wzi±³ go pod rêkê i w sposób bardzo uroczysty wprowadzi³ do pierwszego salonu, gdzie byli sami mê¿czy¼ni.
- Widzisz pan: hrabia... - zacz±³ pan Tomasz.
- Znam - odpar³ Wokulski, a w duchu doda³: - “Winien mi ze trzysta rubli...”
- Bankier... - obja¶nia³ dalej pan Tomasz. Ale nim powiedzia³ nazwisko, bankier sam zbli¿y³ siê do nich i przywitawszy Wokulskiego rzek³:
- Bój siê pan Boga, z Pary¿a ogromnie ekscytuj± nas o te bulwary... Czy pan im odpowiedzia³e¶?
- Pierwej chcia³em porozumieæ siê z panem - odpar³ Wokulski.
- Wiêc zejd¼my siê gdzie. Kiedy pan jeste¶ w domu?
- Nie mam sta³ej godziny, wolê byæ u pana.
- To wst±p pan do mnie we ¶rodê na ¶niadanie i raz skoñczmy.
Po¿egnali siê. Pan Tomasz czulej przycisn±³ ramiê Wokulskiego.
- Jenera³... - zacz±³.
Jenera³ ujrzawszy Wokulskiego poda³ mu rêkê i przywitali siê jak starzy znajomi.
Pan Tomasz stawa³ siê coraz tkliwszym dla Wokulskiego i zaczyna³ dziwiæ siê widz±c, ¿e kupiec galanteryjny zna najwybitniejsze osobisto¶ci w mie¶cie, a nie zna tylko tych, którzy odznaczali siê tytu³em albo maj±tkiem, nic zreszt± nie robi±c.
Przy wej¶ciu do drugiego salonu, gdzie by³o kilka dam, zast±pi³a im drogê hrabina Karolowa. Ko³o niej przesun±³ siê s³u¿±cy Józef.
“Rozstawili pikiety - pomy¶la³ Wokulski - a¿eby nie skompromitowaæ dorobkiewicza. Grzecznie to z ich strony, ale...”
- Jak¿e siê cieszê, panie Wokulski - rzek³a hrabina odbieraj±c go panu Tomaszowi - jak¿e siê cieszê, ¿e spe³ni³e¶ moj± pro¶bê... Jest tu w³a¶nie osoba, która pragnie poznaæ siê z panem.
W pierwszym salonie ukazanie siê Wokulskiego zrobi³o pewn± sensacjê.
- Jenerale - mówi³ hrabia - hrabina zaczyna nam sprowadzaæ kupców galanteryjnych. Ten Wokulski...
- On taki kupiec jak ja i pan - odpar³ jenera³.
- Mój ksi±¿ê - mówi³ inny hrabia - sk±d wzi±³ siê tu ten jaki¶ Wokulski?
- Zaprosi³a go gospodyni - odpar³ ksi±¿ê.
- Nie mam przes±du co do kupców - ci±gn±³ dalej hrabia - ale ten Wokulski, który zajmowa³ siê dostaw± w czasie wojny i zrobi³ na niej maj±tek...
- Tak... tak... - przerwa³ ksi±¿ê. - Ten rodzaj maj±tków bywa zwykle niepewny, ale za Wokulskiego rêczê. Hrabina mówi³a ze mn±, a ja zapytywa³em oficerów, którzy byli na wojnie, miêdzy innymi mojego siostrzeñca. Otó¿ o Wokulskim by³o jedno zdanie, ¿e dostawa, której siê on dotkn±³, by³a uczciwa. Nawet ¿o³nierze, ile razy dostali dobry chleb, mówili, ¿e musia³ byæ pieczony z m±ki od Wokulskiego. Wiêcej hrabiemu powiem - ci±gn±³ ksi±¿ê - ¿e Wokulski, który swoj± rzetelno¶ci± zwróci³ na siebie uwagê osób najwy¿ej po³o¿onych ; miewa³ bardzo ponêtne propozycje. W styczniu tego oto roku dawano mu dwakroæ sto tysiêcy rubli tylko za firmê do pewnego przedsiêbiorstwa i nie przyj±³...
Hrabia u¶miechn±³ siê i rzek³:
- Mia³by wiêcej o dwakroæ sto tysiêcy rubli...
- Mia³by, ale nie by³by dzi¶ tutaj - odpar³ ksi±¿ê i kiwn±wszy g³ow± hrabiemu odszed³.
- Stary wariat - szepn±³ hrabia, pogardliwie spogl±daj±c za ksiêciem.
W trzecim salonie, dok±d wszed³ z hrabin± Wokulski, znajdowa³ siê bufet tudzie¿ mnóstwo wiêkszych i mniejszych stolików, przy których dwójkami, trójkami, nawet czwórkami siedzieli zaproszeni. Kilku s³u¿±cych roznosi³o potrawy i wina, a dyrygowa³a nimi panna Izabela, widocznie zastêpuj±c gospodyniê. Mia³a na sobie bladoniebiesk± sukniê i wielkie per³y na szyi. By³a tak piêkna i tak majestatyczna w ruchach, ¿e Wokulski patrz±c na ni± skamienia³.
“Nawet marzyæ o niej nie mogê!...” - pomy¶la³ z rozpacz±.
Jednocze¶nie we framudze okna spostrzeg³ m³odego cz³owieka, który by³ wczoraj na grobach, a dzi¶ siedzia³ sam przy ma³ym stoliczku nie spuszczaj±c oka z panny Izabeli.
“Naturalnie, ¿e j± kocha!” - my¶la³ Wokulski i dozna³ takiego wra¿enia, jakby owion±³ go ch³ód grobu.
“Jestem zgubiony” - doda³ w duchu.
Wszystko to trwa³o kilka sekund.
- Czy widzisz pan tê staruszkê miêdzy biskupem i jenera³em? - odezwa³a siê hrabina. - Jest to prezesowa Zas³awska, moja najlepsza przyjació³ka, która koniecznie chce pana poznaæ. Jest panem bardzo zajêta - ci±gnê³a hrabina z u¶miechem - jest bezdzietna i ma parê ³adnych wnuczek. Zrób¿e pan dobry wybór!... Tymczasem przypatrz siê jej, a gdy ci panowie odejd±, przedstawiê pana. A... ksi±¿ê...
- Witam pana - odezwa³ siê ksi±¿ê do Wokulskiego. - Kuzynka pozwoli?...
- Bardzo proszê - odpar³a hrabina. - Macie tu panowie wolny stolik... Ja opuszczê was na chwilê...
Odesz³a.
- Si±d¼my, panie Wokulski - mówi³ ksi±¿ê. - Wybornie zdarzy³o siê, poniewa¿ mam do pana wa¿ny interes. Wyobra¼ pan sobie, ¿e pañskie projekta wywo³a³y wielki pop³och miêdzy naszymi bawe³nianymi fabrykantami... Wszak dobrze powiedzia³em - bawe³nianymi?...
Oni utrzymuj±, ¿e pan chce zabiæ nasz przemys³... Czy istotnie konkurencja, któr± pan stwarza, jest tak gro¼na?...
- Mam wprawdzie - odpar³ Wokulski - u moskiewskich fabrykantów kredyt do wysoko¶ci trzech, nawet czterech milionów rubli, ale jeszcze nie wiem, czy pójd± ich wyroby.
- Straszna!... straszna cyfra! - szepn±³ ksi±¿ê. - Czy nie widzisz pan w niej istotnego niebezpieczeñstwa dla naszych fabryk?
- Ach, nie. Widzê tylko nieznaczne zmniejszenie ich kolosalnych dochodów, co zreszt± mnie nie obchodzi. Ja mam obowi±zek dbaæ tylko o w³asny zysk i o tanio¶æ dla nabywców; nasz za¶ towar bêdzie tañszy.
- Czy jednak rozwa¿y³e¶ pan tê kwestiê jako obywatel?... - rzek³ ksi±¿ê ¶ciskaj±c go za rêkê. - My ju¿ tak niewiele mamy do stracenia...
- Mnie siê zdaje, ¿e jest to do¶æ po obywatelsku dostarczyæ konsumentom tañszego towaru i z³amaæ monopol fabrykantów, którzy zreszt± tyle maj± z nami wspólnego, ¿e wyzyskuj± naszych konsumentów i robotników.
- Tak pan s±dzisz?... Nie pomy¶la³em o tym. Mnie zreszt± nie obchodz± fabrykanci, ale kraj, nasz kraj, biedny kraj...
- Czym mo¿na panom s³u¿yæ? - odezwa³a siê nagle, zbli¿ywszy siê do nich, panna Izabela.
Ksi±¿ê i Wokulski powstali.
- Jak¿e jeste¶ dzi¶ piêkna, kuzynko - rzek³ ksi±¿e ¶ciskaj±c j± za rêkê. - ¯a³ujê doprawdy, ¿e nie jestem moim w³asnym synem... Chocia¿ - mo¿e to i lepiej! Bo gdyby¶ mnie odrzuci³a, co jest prawdopodobne, by³bym bardzo nieszczê¶liwy... Ach, przepraszam!... - spostrzeg³ siê ksi±¿ê. - Pozwolisz, kuzynko, przedstawiæ sobie pana Wokulskiego. Dzielny cz³owiek, dzielny obywatel... to ci wystarczy, wszak prawda?..
- Mia³am ju¿ przyjemno¶æ... - szepnê³a panna Izabela odpowiadaj±c na uk³on.
Wokulski spojrza³ jej w oczy i dostrzeg³ takie przera¿enie, taki smutek, ¿e go znowu opanowa³a desperacja.
“Po com ja tu wchodzi³?...” - pomy¶la³.
Spojrza³ na framugê okna i znowu zobaczy³ m³odego cz³owieka, który ci±gle siedzia³ sam nad nietkniêtym talerzem zas³aniaj±c oczy rêk±.
“Ach, po com ja tu przyszed³, nieszczê¶liwy...” - my¶la³ Wokulski czuj±c taki ból, jakby mu serce wyrywano kleszczami.
- Mo¿e pan choæ wina pozwoli? - pyta³a panna Izabela przypatruj±c mu siê ze zdziwieniem.
- Co pani ka¿e - odpar³ machinalnie.
- Musimy siê lepiej poznaæ, panie Wokulski - mówi³ ksi±¿ê. - Musisz pan zbli¿yæ siê do naszej sfery w której, wierz mi, s± rozumy i szlachetne serca, ale - brak inicjatywy...
- Jestem dorobkiewiczem, nie mam tytu³u... - odpar³ Wokulski chc±c co¶kolwiek odpowiedzieæ.
- Przeciwnie, masz pan... jeden tytu³: pracê, drugi: uczciwo¶æ, trzeci: zdolno¶ci, czwarty: energiê... Tych tytu³ów nam potrzeba do odrodzenia kraju, to nam daj, a przyjmiemy ciê jak... brata...
Zbli¿y³a siê hrabina.
- Pozwoli ksi±¿ê?... - rzek³a. - Panie Wokulski...
Poda³a mu rêkê i poszli oboje do fotelu prezesowej.
- Oto jest, prezesowo, pan Stanis³aw Wokulski - odezwa³a siê hrabina do staruszki ubranej w ciemn± sukniê i kosztowne koronki.
- Si±d¼, proszê ciê - rzek³a prezesowa wskazuj±c mu krzes³o obok. - Stanis³aw ci na imiê, tak?.. A z których¿e to Wokulskich?...
- Z tych... nie znanych nikomu - odpar³ - a najmniej chyba pani.
- A nie s³u¿y³¿e twój ojciec w wojsku?
- Ojciec nie, tylko stryj.
- I gdzie¿ to on s³u¿y³, nie pamiêtasz?... Czy nie by³o mu na imiê tak¿e Stanis³aw?
- Tak, Stanis³aw. By³ porucznikiem, a pó¼niej kapitanem w siódmym pu³ku liniowym...
- W pierwszej brygadzie, drugiej dywizji - przerwa³a prezesowa. - Widzisz, moje dziecko, ¿e nie jeste¶ mi tak nie znany... ¯yje¿ on jeszcze?...
- Umar³ przed piêcioma laty.
Prezesowej zaczê³y dr¿eæ rêce. Otworzy³a ma³y flakonik i pow±cha³a go.
- Umar³, powiadasz?... Wieczny mu odpoczynek!... Umar³... A nie zosta³a¿ ci jaka po nim pami±tka?
- Z³oty krzy¿...
- Tak, z³oty krzy¿... I nic¿e wiêcej?
- Miniatura stryja z roku 1828, malowana na ko¶ci s³oniowej.
Prezesowa coraz czê¶ciej podnosi³a flakonik; rêce dr¿a³y jej coraz silniej.
- Miniatura... - powtórzy³a. - A wiesz¿e, kto j± malowa³?.. I nic¿e wiêcej nie zosta³o?.
- By³a jeszcze paczka papierów i jaka¶ druga miniatura...
- Co¿e siç z nimi dzieje?... - nalega³a coraz niespokojniej prezesowa.
- Te przedmioty stryj sam opieczêtowa³ na kilka dni przed ¶mierci± i kaza³ w³o¿yæ je do swojej trumny.
- A... a!... - szepnê³a staruszka i rzewnie siê rozp³aka³a.
W sali zrobi³ siê ruch. Przybieg³a zatrwo¿ona panna Izabela, potem hrabina, wziê³y prezesowê pod rêce i z wolna wyprowadzi³y do dalszych pokojów. W jednej chwili na Wokulskiego zwróci³y siê wszystkie oczy. Zaczêto z cicha szeptaæ.
Widz±c, ¿e wszyscy na niego patrz± i o nim mówi±, Wokulski zmiesza³ siê. A¿eby jednak pokazaæ obecnym, ¿e ta osobliwa popularno¶æ nic go nie obchodzi, wypi³ jeden po drugim dwa kieliszki wina stoj±ce na stoliku i wtedy spostrzeg³, ¿e jeden kieliszek, z winem wêgierskim, nale¿a³ do jenera³a, a drugi, z czerwonym, do biskupa.
“£adnie siê urz±dzam - rzek³ do siebie. - Gotowi jeszcze powiedzieæ, ¿e zrobi³em afront staruszce, a¿eby wypiæ wino jej s±siadom...”
Wsta³ z zamiarem wyj¶cia i zrobi³o mu siê gor±co na my¶l o defiladzie przez dwa salony, w których czekaj± go rózgi spojrzeñ i szeptów. Ale zabieg³ mu drogê ksi±¿ê mówi±c:
- Pewnie rozmawiali¶cie pañstwo z prezesow± o bardzo dawnych czasach, kiedy a¿ do ³ez dosz³o. Prawda, ¿e zgad³em?... Wracaj±c do tematu, który nam przerwano, czy nie s±dzisz pan, ¿e dobrze by³oby za³o¿yæ w kraju polsk± fabrykê tanich tkanin?...
Wokulski potrz±sn±³ g³ow±.
- W±tpiê, a¿eby siê to uda³o - odpar³. - Trudno my¶leæ o wielkich fabrykach tym, którzy nie mog± zdobyæ siê na ma³e ulepszenia w ju¿ istniej±cych...
- Mianowicie?...
- Mówiê o m³ynach - ci±gn±³ Wokulski. - Za parê lat bêdziemy sprowadzali nawet m±kê, bo nasi m³ynarze nie chc± zast±piæ kamieni - walcami.
- Pierwszy raz s³yszê!... Si±d¼my tu - mówi³ ksi±¿ê ci±gn±c go do obszernej framugi - i opowiedz pan, co to znaczy?
W salonach tymczasem rozmawiano.
- Jaka¶ zagadkowa figura ten pan - mówi³a po francusku dama w brylantach do damy w strusim piórze. - Pierwszy raz widzia³am prezesowê p³acz±c±.
- Naturalnie, historia mi³osna - odpowiedzia³a dama z piórem. - W ka¿dym razie zrobi³ kto¶ z³o¶liwego figla hrabinie i prezesowej wprowadzaj±c tego jegomo¶cia.
- Przypuszczasz pani, ¿e...
- Jestem pewna - odpar³a wzruszaj±c ramionami. - Niech pani wreszcie spojrzy na niego. Maniery bardzo z³e, ale có¿ to za fizjognomia, jaka duma!... Szlachetnej rasy nie ukryje siê nawet pod ³achmanami.
- Zadziwiaj±ce!... - mówi³a dama w brylantach. - Bo i ten jego maj±tek, jakoby zrobiony w Bu³garii...
- Naturalnie. To zarazem t³omaczy, dlaczego prezesowa pomimo bogactw tak ma³o wydaje na siebie.
- I ksi±¿ê bardzo na niego ³askaw...
- Przez lito¶æ, czy nie za ma³o?... Niech tylko pani spojrzy na nich obu...
- S±dzi³abym, ¿e nie ma ani ¶ladu podobieñstwa.
- Zapewne, ale... ta duma, pewno¶æ siebie... Z jak± oni swobod± rozmawiaj±...
Przy innym stoliku naradzali siê trzej panowie.
- No, hrabina zrobi³a zamach stanu - mówi³ brunet z grzywk±.
- I uda³ siê jej. Ten Wokulski trochê sztywny, ale ma w sobie co¶ - odpowiedzia³ pan siwy.
- W ka¿dym razie kupiec...
- Czym¿e kupiec gorszy od bankierów?
- Kupiec galanteryjny, sprzedaje portmonetki - nalega³ brunet.
- My czasami sprzedajemy herby... - wtr±ci³ trzeci, szczup³y staruszek z siwymi faworytami.
- Jeszcze zechce o¿eniæ siê tutaj...
- Tym lepiej dla panien.
- Ja bym mu sam odda³ córkê. Cz³owiek, s³yszê, porz±dny, bogaty, posagu nie strwoni...
Ko³o nich szybko przesz³a hrabina.
- Panie Wokulski - rzek³a wyci±gaj±c wachlarz w kierunku framugi.
Wokulski przybieg³ do niej. Poda³a mu rêkê i we dwoje opu¶cili salon. Osamotnionego ksiêcia zaraz otoczyli mê¿czy¼ni; niektórzy prosili go, a¿eby zapozna³ ich z Wokulskim.
- Warto, warto!... - mówi³ zadowolony ksi±¿ê. - Takiego nie by³o jeszcze miêdzy nami. Gdyby¶my dawniej zbli¿yli siê do nich, nasz nieszczê¶liwy kraj wygl±da³by inaczej.
Us³ysza³a to mijaj±ca ich w³a¶nie panna Izabela i - poblad³a. Przyst±pi³ do niej m³ody cz³owiek z wczorajszej kwesty.
- Zmêczy³a siê pani? - rzek³.
- Trochê - odpowiedzia³a ze smutnym u¶miechem. - Przychodzi mi do g³owy dziwne pytanie - doda³a po chwili - czy ja te¿ potrafi³abym walczyæ?...
- Czy z sercem? - zapyta³. - Nie warto...
Panna Izabela wzruszy³a ramionami.
- Ach, gdzie¿ znowu z sercem. My¶lê o prawdziwej walce z silnym nieprzyjacielem.
¦cisnê³a go za rêkê i opu¶ci³a salon.
Wokulski prowadzony przez hrabinê min±³ d³ugi szereg pokojów. W jednym z nich, z dala od zaproszonych go¶ci, rozlega³y siê ¶piewy i d¼wiêki fortepianu. Gdy weszli tam, uderzy³ go szczególny widok. Jaki¶ m³ody cz³owiek gra³ na fortepianie; z dwu bardzo przystojnych dam, stoj±cych przy nim, jedna udawa³a skrzypce, druga klarnet; przy tej za¶ muzyce tañczy³o kilka par, miêdzy którymi znajdowa³ siê tylko jeden mê¿czyzna.
- Oj! wy zbytnicy! - zgromi³a ich hrabina.
Odpowiedzieli wybuchem ¶miechu, nie przerywaj±c zabawy.
Minêli i ten pokój i weszli na schody.
- Ot, widzisz - rzek³a hrabina - to jest najwy¿sza arystokracja. Zamiast siedzieæ w salonie, uciekli tutaj dokazywaæ.
“Jaki oni maj± rozum!” - pomy¶la³ Wokulski.
I zdawa³o mu siê, ¿e miêdzy tymi lud¼mi ¿ycie up³ywa pro¶ciej i weselej ani¿eli miêdzy nadêtym mieszczañstwem albo arystokratyzuj±c± szlacht±.
Na górze, w pokoju odciêtym od zgie³ku i nieco przyæmionym, siedzia³a w fotelu prezesowa.
- Zostawiam was tu, moi pañstwo - rzek³a hrabina. - Nagadajcie siê, bo ja muszê wracaæ.
- Dziêkujê ci, Joasiu - odpowiedzia³a prezesowa. - Si±d¼¿e, proszê ciê - zwróci³a siê do Wokulskiego.
A gdy zostali sami, doda³a:
- Nawet nie wiesz, ile obudzi³e¶ we mnie wspomnieñ.
Teraz dopiero Wokulski spostrzeg³, ¿e miêdzy t± dam± a jego stryjem musia³ istnieæ jaki¶ niezwyk³y stosunek. Opanowa³o go niespokojne zdumienie.
“Dziêki Bogu - pomy¶la³ - ¿e jestem legalnym dzieckiem moich rodziców.”
- Proszê ciê - zaczê³a prezesowa - mówisz, ¿e stryj twój umar³. Gdzie¿e on, biedak, pochowany?
- W Zas³awiu, gdzie mieszka³ od powrotu z emigracji.
Prezesowa znowu podnios³a chustkê do oczu.
- Doprawdy?... Ach, ja niewdziêczna!... By³¿e¶ kiedy u niego?... Nie mówi³¿e ci nic... Nie oprowadza³ ciê?... Wszak¿e tam, na górze, s± ruiny zamku, prawda? Stoj±¿ one jeszcze?
- Tam w³a¶nie, do zamku, stryj co dzieñ chodzi³ na spacer i ca³e godziny przesiadywali¶my z nim na du¿ym kamieniu...
- Patrzaj¿e?... Znam ten kamieñ ; siedzieli¶my wtedy oboje na nim i patrzyli¶my to na rzekê, to na ob³oki, których bieg niepowrotny uczy³ nas, ¿e tak ucieka szczê¶cie. Czujê to dopiero dzisiaj. A studnia jest¿e w zamku i zawsze g³êboka?
- Bardzo g³êboka. Tylko trafiæ do niej trudno, bo wej¶cie zamaskowa³y gruzy. Dopiero stryj mi j± pokaza³.
- Wiesz¿e ty - mówi³a prezesowa - ¿e w chwili ostatniego z nim po¿egnania my¶leli¶my: czyby siê do tej studni nie rzuciæ? Nikt by nas tam nie odszuka³ i na wieki zostaliby¶my razem. Zwyczajnie - szalona m³odo¶æ...
Otar³a oczy i ci±gnê³a dalej:
- Bardzo... bardzo lubi³am go ; a my¶lê, ¿e i on mnie troche... kiedy tak pamiêta³ wszystko. Ale on by³ ubo¿uchny oficer, a ja na nieszczê¶cie bogata, i do tego jeszeze bliska krewna dwu jenera³ów. No i rozdzielono nas... Mo¿e te¿ byli¶my zanadto cnotliwi... Ale cicho!... cicho!... - doda³a ¶miej±c siê i p³acz±c. - Takie rzeczy wolno mówiæ kobietom dopiero w siódmym krzy¿yku.
£kanie przerwa³o jej mowê. Pow±cha³a swój flakonik, odpoczê³a i zaczê³a znowu:
- Bywaj± wielkie zbrodnie na ¶wiecie, ale chyba najwiêksz± jest zabiæ mi³o¶æ. Tyle lat up³ynê³o, prawie pó³ wieku ; wszystko przesz³o: maj±tek, tytu³y, m³odo¶æ, szczê¶cie... Sam tylko ¿al nie przeszed³ i pozosta³, mówiê ci, taki ¶wie¿y, jakby to by³o wczoraj. Ach, gdyby nie wiara, ¿e jest inny ¶wiat, w którym podobno wynagrodz± tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie przeklê³oby siê i ¿ycia, i jego konwenansów...
Ale ty mnie nie rozumiesz, bo wy dzi¶ macie mocniejsze g³owy, lecz zimniejsze ani¿eli my serca.
Wokulski siedzia³ ze spuszczonymi oczyma. Co¶ d³awi³o go, szarpa³o za piersi. Wpi³ sobie paznokcie w rêce i my¶la³, a¿eby jak najprêdzej st±d wyj¶æ i ju¿ nie s³uchaæ skarg, które odnawia³y w nim najbole¶niejsze rany.
- A ma¿ on, biedaczysko, jaki nagrobek? - spyta³a po chwili prezesowa.
Wokulski zarumieni³ siê. Nigdy nie przychodzi³o mu do g³owy, a¿eby zmarli potrzebowali czego¶ wiêcej nad grudê ziemi.
- Nie ma - ci±gnê³a prezesowa widz±c jego zak³opotanie. - Nie tobie dziwiê siê, moje dziecko, ¿e¶ o nagrobku nie pamiêta³, ale sobie wyrzucam, ¿em zapomnia³a o cz³owieku.
Zaduma³a siê i nagle, po³o¿ywszy na jego ramieniu swoj± wychud³± i dr¿±c± rêkê, rzek³a zni¿onym g³osem:
- Mam do ciebie pro¶bê... Powiedz, ¿e j± spe³nisz...
- Z pewno¶ci± - odpar³ Wokulski.
- Pozwól, a¿ebym ja mu postawi³a nagrobek. Ale ¿e sama jechaæ tam nie mogê, wiêc ty mnie wyrêczysz. We¼ st±d kamieniarza, niechaj roz³upie ten kamieñ, wiesz, ten, na którym siadywali¶my na górze, pod zamkiem, i niech jedn± po³owê ustawi± na jego grobie. Cokolwiek bêdzie kosztowaæ, zap³acisz, a zwrócê ci razem z dozgonn± wdziêczno¶ci±. Zrobisz¿e to?
- Zrobiê.
To dobrze, dziêkujê ci... My¶lê, ¿e mu przyjemniej bêdzie spoczywaæ pod kamieniem, który s³ysza³ nasze rozmowy i patrzy³ na ³zy. Ach, jak ciê¿ko wspominaæ... A napis, wiesz¿e jaki? - mówi³a dalej. - Kiedy¶my siê roz³±czali, zostawi³ mi parê strofek z Mickiewicza. Pewnie czyta³e¶ je kiedy.
Jak cieñ tym d³u¿szy, gdy padnie z daleka,
Tym szerzej ko³o ¿a³obne roztoczy,
Tak pamiêæ o mnie: im dalej ucieka,
Tym grubszym kirem tw± duszê zamroczy...
O, prawda to!... I studniê, która mia³a nas po³±czyæ ; chcia³abym upamiêtniæ w jaki¶ sposób...
Wokulski wstrz±sn±³ siê i patrzy³ gdzie¶ szeroko otwartymi oczyma.
- Co tobie? - zapyta³a prezesowa.
- Nic - odpar³ z u¶miechem. - ¦mieræ zajrza³a mi w oczy.
- Nie dziw siê: kr±¿y ko³o mnie starej, zatem musz± j± widzieæ moi s±siedzi. Wiêc zrobisz, o co ciê proszê?
- Tak.
- B±d¼¿e u mnie po ¶wiêtach i... czêsto przychod¼. Mo¿e siê trochê ponudzisz, ale mo¿e i ja, niedo³ê¿na, przydam ci siê na co. A teraz id¼ ju¿ na dó³, id¼...
Wokulski poca³owa³ j± w rêkê, ona go parê razy w g³owê; potem dotknê³a dzwonka. Wszed³ s³u¿±cy.
- Sprowad¼¿e pana do sali - rzek³a.
Wokulski by³ odurzony. Nie wiedzia³, którêdy idzie, nie zdawa³ sobie sprawy z tego, o czym rozmawiali z prezesow±. Czu³ tylko, ¿e znajduje siê w jakim¶ odmêcie du¿ych komnat, starodawnych portretów, cichych st±pañ, nieokre¶lonej woni. Otacza³y go kosztowne meble, ludzie pe³ni delikatno¶ci, o jakiej nigdy nie marzy³, a nad tym wszystkim, jak poemat, unosi³y siê wspomnienia starej arystokratki, przesi±kniête westchnieniami i ³zami.
“Có¿ to za ¶wiat?... Co to za ¶wiat?...”
A jednak jeszcze mu czego¶ brak³o. Chcia³ choæ raz spojrzeæ na pannê Izabelê.
“No, w sali j± zobaczê...”
Lokaj otworzy³ drzwi do sali. Znowu wszystkie g³owy zwróci³y siê w jego stronê i ucich³y rozmowy jak szum odlatuj±cego ptactwa. Nasta³a chwila ciszy, w której wszyscy patrzyli na Wokulskiego, a on nie widzia³ nikogo, tylko rozgor±czkowanym spojrzeniem szuka³ bladoniebieskiej sukni.
“Tu jej nie ma” - pomy¶la³.
- No, tylko patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!... - szepn±³ ¶miej±c siê staruszek z siwymi faworytami.
“Musi byæ w drugiej sali” - mówi³ do siebie Wokulski.
Spostrzeg³ hrabinê i zbli¿y³ siê do niej.
- Có¿, skoñczyli¶cie pañstwo konferencjê? - spyta³a hrabina. - Prawda, jaka to mi³a osoba, prezesowa?... Ma pan w niej wielk± przyjació³kê, nie wiêksz± jednak ani¿eli we mnie. Zaraz przedstawiê pana... Pan Wokulski!... - doda³a zwracaj±c siê do damy w brylantach.
- A ja zaraz przystêpujê do interesu - rzek³a dama patrz±c na niego z góry. - Nasze sierotki potrzebuj± kilku sztuk p³ótna...
Hrabina lekko zarumieni³a siê.
- Tylko kilku?... - powtórzy³ Wokulski i spojrza³ na brylanty wynios³ej damy, reprezentuj±ce warto¶æ kilkuset sztuk najcieñszego p³ótna. - Po ¶wiêtach - doda³ - bêdê mia³ honor na rêce pani hrabiny przys³aæ p³ótno...
Uk³oni³ siê, jakby chcia³ odchodziæ.
- Chcesz nas pan po¿egnaæ? - spyta³a trochê zmieszana hrabina.
- Ale¿ to impertynent! - rzek³a dama w brylantach do swej towarzyszki w strusim piórze.
- ¯egnam pani± hrabinê i dziêkujê za zaszczyt, jaki mi pani raczy³a wyrz±dziæ!... - mówi³ Wokulski ca³uj±c gospodyniê w rêkê.
- Tylko do widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?... Du¿o bêdziemy mieli interesów ze sob±.
I w drugim salonie nie by³o panny Izabeli. Wokulski uczu³ niepokój.
“Przecie¿ muszê na ni± spojrzeæ... Kto wie, jak prêdko spotkamy siê w podobnych warunkach
- A, jeste¶ pan - zawo³a³ ksi±¿ê. - Ju¿ wiem, jaki u³o¿yli¶cie spisek z panem £êckim. Spó³ka do handlu ze Wschodem - wyborna my¶l! Musicie i mnie do niej przyj±æ... Musimy poznaæ siê bli¿ej... - A widz±c, ¿e Wokulski milczy, doda³: - Prawda, jakim ja nudny, panie Wokulski? Ale to nic nie pomo¿e; musicie zbli¿yæ siê do nas, pan i panu podobni i - razem id¼my. Wasze firmy s± tak¿e herbami, nasze herby s± tak¿e firmami, które gwarantuj± rzetelno¶æ w prowadzeniu interesów...
¦ciskali siê za rêce i Wokulski co¶ odpowiedzia³, ale co?... - nie by³o mu wiadome. Niepokój jego wzrasta³; na pró¿no szuka³ panny Izabeli.
- Chyba jest dalej - szepn±³, z trwog± id±c do ostatniego salonu.
Tu pochwyci³ go pan £êcki z oznakami niebywa³ej tkliwo¶ci.
- Ju¿ pan wychodzisz? Wiêc do widzenia, drogi panie. Po ¶wiêtach u mnie pierwsza sesja i w imiê bo¿e zaczynajmy.
“Nie ma jej!” - my¶la³ Wokulski; ¿egnaj±c siê z panem Tomaszem.
- Ale wiesz pan - szepn±³ £êcki - zrobi³e¶ szalony efekt. Hrabina nie posiada siê z rado¶ci, ksi±¿ê mówi tylko o tobie... A jeszcze ten wypadek z prezesow±... No... cudownie! Nie mo¿na by³o marzyæ o zdobyciu lepszej pozycji...
Wokulski sta³ ju¿ w progu. Jeszcze raz szklanymi oczyma powiód³ po sali i - wyszed³ z desperacj± w sercu.
“Mo¿e wypada³oby wróciæ i po¿egnaæ j±?... Przecie¿ zastêpowa³a miejsce gospodyni...” - my¶la³, powoli schodz±c ze schodów.
Nagle drgn±³ s³ysz±c szelest sukni w wielkiej galerii.
“Ona...”
Podniós³ g³owê i zobaczy³ damê w brylantach.
Kto¶ poda³ mu palto. Wokulski wyszed³ na ulicê zatoczywszy siê jak pijany.
“Có¿ mi po ¶wietnej pozycji, je¿eli jej tam nie ma?”
- Konie pana Wokulskiego! - zawo³a³ z sieni szwajcar, pobo¿nie ¶ciskaj±c trzyrublówkê. £zami zasz³e oczy i nieco zachrypniêty g³os ¶wiadczy³y, ¿e obywatel ten nawet na trudnym posterunku czci jednak pierwszy dzieñ Wielkiejnocy.
- Konie pana Wokulskiego!... Konie Wokulskiego!... Wokulski, zaje¿d¿aj!... - powtórzyli stoj±cy furmani.
¦rodkiem Alei z wolna toczy³y siê dwa szeregi doro¿ek i powozów w stronê Belwederu i od Belwederu. Kto¶ z jad±cych spostrzeg³ na chodniku Wokulskiego i uk³oni³ mu siê.
“Kolega!” - szepn±³ Wokulski i zarumieni³ siê.
Gdy sprowadzono mu powóz, zrazu chcia³ wsi±¶æ, lecz rozmy¶li³ siê.
- Wracaj, bracie, do domu - rzek³ do furmana daj±c mu na piwo.
Powóz odjecha³ ku miastu. Wokulski zmiesza³ siê z przechodniami i poszed³ w stronê Ujazdowskiego placu. Szed³ z wolna i przypatrywa³ siê jad±cym. Wielu spomiêdzy nich zna³ osobi¶cie. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów skórzanych, jedzie na spacer z ¿on±, grub± jak beczka cukru, i wcale ³adn± córk±, z któr± chciano go swataæ. Oto syn rze¼nika, który do sklepu, niegdy¶ Hopfera, dostarcza³ wêdlin. Oto bogaty cie¶la z liczn± rodzin±. Wdowa po dystylatorze, równie¿ maj±ca du¿y maj±tek i równie¿ gotowa oddaæ rêkê Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subiekci b³awatni, dalej krawiec mêski, mularz, jubiler, piekarz, a oto - jego wspó³zawodnik, kupiec galanteryjny, w zwyk³ej doro¿ce.
Wiêksza ich czê¶æ nie widzia³a Wokulskiego, niektórzy jednak spostrzegli go i k³aniali mu siê; lecz byli i tacy, którzy spostrzeg³szy go nie k³aniali siê, a nawet u¶miechali siê z³o¶liwie. Z ca³ego mnóstwa tych kupców, przemys³owców i rzemie¶lników, równych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden by³ dzi¶ na ¶wiêconym u hrabiny. ¯aden z tamtych, on tylko jeden!..
“Mam nieprawdopodobne szczê¶cie - my¶la³. - W pó³ roku zrobi³em maj±tek krociowy, za parê lat mogê mieæ milion... Nawet prêdzej... Dzi¶ ju¿ mam wstêp na salony, a za rok?... Niektórym z tych, co przed chwil± ocierali siê o mnie, przed siedemnastu laty mog³em us³ugiwaæ w sklepie, a nie us³ugiwa³em chyba dlatego, ¿e ¿aden nie wst±pi³by tam. Z komórki przy sklepie do buduaru hrabiny, co za skok!... Czy aby ja nie za prêdko awansujê?” - doda³ z tajemn± trwog± w sercu.
By³ ju¿ na rozleg³ym placu Ujazdowskim, w którego po³udniowej czê¶ci znajdowa³y siê zabawy ludowe. Pomieszane d¼wiêki katarynek, odg³osy tr±b i zgie³k kilkunastutysiêcznego t³umu ogarnia³ go jak fala nadp³ywaj±cej powodzi. Widzia³ jak na d³oni d³ugi szereg hu¶tawek, kolysz±cych siê w prawo i w lewo niby ogromne wahad³a o potê¿nym rozmachu. Potem drugi szereg - szybko krêc±cych siê namiotów, z dachami w ró¿nokolorowe pasy. Potem trzeci szereg - bud zielonych, czerwonych i ¿ó³tych, gdzie przy wej¶ciu ja¶nia³y potworne malowid³a, a na dachu ukazywali siê jaskrawo odziani pajace albo olbrzymie lalki. A we ¶rodku placu - dwa wysokie s³upy, na które teraz w³a¶nie wspinali siê amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków.
W¶ród tych wszystkich czasowych a brudnych budynków roi³ siê rozbawiony t³um.
Wokulskiemu przypomnia³y siê lata dziecinne. Jak¿e mu wtedy, wyg³odzonemu, smakowa³a bu³ka i serdelek! Jak wyobra¿a³ sobie siad³szy na konia w karuzeli, ¿e jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawa³ upojenia wylatuj±c do góry na hu¶tawce! Co to by³a za rozkosz pomy¶leæ, ¿e dzi¶ nic nie robi i jutro nic nie bêdzie robi³ - za ca³y rok. A z czym da siê porównaæ ta pewno¶æ, ¿e dzi¶ po³o¿y siê spaæ o dziesi±tej i jutro, gdyby chcia³, wstanie tak¿e o dziesi±tej przele¿awszy dwana¶cie godzin z rzêdu!
“I to ja by³em, ja?... - mówi³ do siebie zdumiony. - Mnie tak cieszy³y rzeczy, które w tej chwili tylko wstrêt budz±?... Tyle tysiêcy otacza mnie rozradowanych biedaków, a ja, bogacz przy nich, có¿ mam?... Niepokój i nudy, nudy i niepokój... W³a¶nie kiedy móg³bym posiadaæ to, co kiedy¶ by³o moim marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygas³y. A tak wierzy³em w swoje wyj±tkowe szczê¶cie!...”
W tej chwili potê¿ny krzyk wydar³ siê z t³umu. Wokulski ockn±³ siê i na szczycie s³upa zobaczy³ jak±¶ ludzk± figurê.
“Aha, triumfator!” - rzek³ do siebie Wokulski, ledwie trzymaj±c siê na nogach pod naciskiem t³umu, który bieg³, klaska³, wiwatowa³, wskazywa³ palcami bohatera, pyta³ o jego nazwisko. Zdawa³o siê, ¿e zdobywcê frakowego garnituru na rêkach zanios± do miasta, wtem - zapa³ ostyg³. Ludzie biegli wolniej, nawet zatrzymywali siê, okrzyki cich³y, wreszcie zupe³nie umilk³y. Chwilowy triumfator zsun±³ siê ze szczytu i w parê minut zapomniano o nim.
“Przestroga dla mnie szepn±³ Wokulski ocieraj±c pot z czo³a.
Plac i rozbawione t³umy obmierz³y mu do reszty. Zawróci³ do miasta.
¦rodkiem Alei wci±¿ toczy³y siê doro¿ki i powozy. W jednym Wokulski zobaczy³ bladoniebiesk± sukniê.
“Panna Izabela?..”
Serce poczê³o mu biæ gwa³townie.
“Nie, nie ona.”
O parêset kroków dalej spostrzeg³ jak±¶ piêkn± twarz kobiec± i dystyngowane ruchy.
“Ona?... Nie. Sk±d¿eby wreszcie ona?”
I tak szed³ przez ca³e Aleje, plac Aleksandra, przez Nowy ¦wiat ci±gle upatruj±c kogo¶ i ci±gle doznaj±c zawodu.
“Wiêc to jest moje szczê¶cie?... Kto wie, czy ¶mieræ jest takim z³em, jak wyobra¿aj± sobie ludzie.”
I pierwszy raz uczu³ têsknotê do twardego, nieprzespanego snu, którego nie niepokoi³yby ¿adne pragnienia, nawet ¿adne nadzieje.
W tym samym czasie panna Izabela, wróciwszy od ciotki do domu, prawie z przedpokoju zawo³a³a do panny Florentyny:
- Wiesz?... by³ na przyjêciu...
- Kto?
- No ten, Wokulski...
- Dlaczego¿ byæ nie mia³, skoro go zaproszono - odpar³a panna Florentyna.
- Ale¿ to zuchwalstwo... Ale¿ to nies³ychane... i jeszcze, wyobra¼ sobie, ciotka jest nim oczarowana, ksi±¿ê nieledwie mu siê narzuca, a wszyscy chórem uwa¿aj± go za jak±¶ znakomito¶æ... I ty nic na to?
Panna Florentyna u¶miechnê³a siê smutnie.
- Znam to. Bohater sezonu. W zimie by³ takim pan Kazimierz, a przed kilkunastu laty nawet... ja - doda³a cicho.
- Ale¿ uwa¿aj, kim on jest?... Kupiec... kupiec...
- Moja Belu - odpowiedzia³a panna Florentyna - pamiêtam sezony, kiedy nasz ¶wiat zachwyca³ siê nawet cyrkowcami. Przejdzie i to.
- Bojê siê tego cz³owieka - szepnê³a panna Izabela.
 

 
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • strefamiszcza.htw.pl
  • Copyright (c) 2009 TrochÄ™ ciekawostek – na weekend (czego to ludzie nie wymyÅ›lÄ… ... | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.