swiat
Trochę ciekawostek – na weekend (czego to ludzie nie wymyślą ...
Robert Sheckley
¦wiat stan±³ w miejscu
Laniganowi znów ¶ni³o siê ta samo;
zdo³a³ siê obudziæ z gard³owym okrzykiem. Poderwa³ siê, usiad³ na ³ó¿ku i toczy³
wzrokiem doko³a po fioletowych ciemno¶ciach. Zêby mia³ zaci¶niête, a zwarte usta
rozci±gnê³y siê jak w upiornym u¶miechu. Poczu³, ¿e ¿ona, Estelle, porusza siê i
siada obok niego. Nie spojrza³ na ni±. Wci±¿ uwik³any w sen, czeka³ na namacalne
dowody istnienia ¶wiata.
Krzes³o poszybowa³o z wolna w poprzek pola widzenia i z
cichym pukniêciem trafi³o w ¶cianê. Twarz Lanigana nieco odtaja³a. Potem na
ramieniu poczu³ d³oñ Estelle - dotkniêcie z zamierzenia koj±ce, pali³o jednak
jak k³amstwo.
- Masz - odezwa³a siê. ¿ona. - Wypij to.
- Nie chcê - odpar³ Lanigan. - Ju¿ w porz±dku. - Tak czy
owak, wypij. - Nie, naprawdê. Naprawdê ju¿ w porz±dku.
Chwilowo by³ ca³kiem wolny od w³adzy koszmaru. By³ znowu
sob±, a ¶wiat by³ znowu dawnym, swojskim ¶wiatem. Lanigan bardzo to sobie ceni³,
nie chcia³ rozstawaæ siê z tym doznaniem, nawet za cenê ulgi spowodowanej
¶rodkiem uspokajaj±cym.
- Jak chcesz - powiedzia³a Estelle. (Nie chce mnie
zdenerwowaæ. Przera¿am j±. Przera¿am sam siebie.)
- Która to godzina, kochanie? - zapyta³a.
Lanigan spojrza³ na zegarek.
- Czy to by³ znowu ten sam sen?- zapyta³a Estelle.
- Tak, dok³adnie ten sam... Wola³bym o nim nie mówiæ.
- Szósta, piêtna¶cie. - Kiedy to mówi³, wskazówki wykona³y
gwa³towny skok do przodu - Nie, za piêæ siódma.
- Po¶pisz jaszcze?
- Chyba nie - odpar³ Lanigan. Chyba wstanê.
- Jak chcesz, kotku. - Estelle ziewnê³a, zamknê³a oczy,
zaraz znowu je otworzy³a i spyta³a : - Kotku, nie s±dzisz, ¿e by³oby dobrze
zadzwoniæ do...
- Jestem z nim umówiony na dwunast± dziesiêæ - powiedzia³
Lanigan. - To ¶wietnie - ucieszy³a siê Estelle. Znów zamknê³a oczy. Lanigan
patrzy³, jak ogarnia j± sen. Jej rudawe w³osy przybra³y kolor bladob³êkitny,
westchnê³a g³êboko, raz jeden.
Lanigan wsta³ i ubra³ siê. Na ogó³ bywa³ postawnym
mê¿czyzn±, przewa¿nie ³atwym do rozpoznania. Mia³ zdumiewaj±co wyra¼ne rysy. I
gêsi± skórkê na szyi. Poza tym nie by³o w nim nic szczególnego, z wyj±tkiem
tego, ¿e cierpia³ na powracaj±cy sen, który go doprowadza³ do ob³êdu.
Kilka nastêpnych godzin spêdzi³ na frontowym ganku,
obserwuj±c, narodziny gwiazd na porannym niebie.
Pó¼niej uda³ siê na przechadzkê. Pech chcia³, ¿e o g³upie
dwie ulice od domu natkn±³ siê na George'a Torsteina. Parê miesiêcy wcze¶niej, w
chwili nieostro¿no¶ci, powiedzia³ Torsteinowi o swoim ¶nie. Torstein by³
jowialnym bufonem, zagorza³ym wyznawc± samokontroli, dyscypliny, pragmatyzmu,
zdrowego rozs±dku i innych pozbawionych wdziêku cnót. Jego twardog³owa postawa
"nie pleæ bzdur" na chwilê przynios³a Laniganowi ulgê. Teraz jednak dzia³a³a jak
papier ¶cierny. Ludzie pokroju Torsteina byli niew±tpliw± sol± tej ziemi i
ostoj± kraju, ale dla Lanigana zmagaj±cego siê z przegrywaj±cego z nieuchwytnym,
Torstein by³ ju¿ nie tylko irytuj±cy by³ niezno¶ny.
- Czo³em, Tam, jak siê mamy? powita³ go Torstein.
- Doskonale - odpar³ Lanigan. Trudno lepiej.
Uprzejmie skin±³ g³ow± i zacz±³ siê oddalaæ pod topniej±cym
zielonym niebem. Ale Torsteinowi nie tak ³atwo by³o uciec.
- Wiesz, Tom, du¿o my¶la³em o twoich k³opotach. Powa¿nie
siê o ciebie martwiê.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony - rzek³ Lanigan. -
Ale nie powiniene¶ zaprz±taæ sobie g³owy...
- Robiê to bo tak chcê - przerwa³ mu Torstein, wypowiadaj±c
czyst± jak ³za prawdê: - Interesuj± mnie inni, Tom. Zawsze mnie interesowali, od
dziecka. A ty od dawna jeste¶ moim przyjacielem i s±siadem.
- Nie da siê ukryæ - przyzna³ bez entuzjazmu Lanigan.
(Kiedy cz³owiek potrzebuje pomocy, najgorzej jest j± przyjmowaæ.)
- Wiesz, Tam, uwa¿am, ¿e nic by ci tak dobrze nie zrobi³o
jak ma³y urlop. Torstein na wszystko mia³ proste lekarstwo. Poniewa¿ praktykowa³
lecenie dusz bez licencji, zawsze pilnie uwa¿a³, ¿eby zalecaæ ¶rodki nie
wymagaj±ce recepty.
- W tym miesi±cu naprawdê nie staæ mnie na urlop -
powiedzia³ Lanigan. (Niebo mia³o teraz odcienie ochry i ró¿u; trzy sosny usch³y
na szczapy; wiekowy d±b przeistoczy³ siê w m³ody kaktus.)
Torstein roze¶mia³ siê kordialnie. - Stary, w tym miesi±cu
nie staæ ciê na to, ¿eby nie braæ urlopu! Pomy¶la³e¶ o tym?
- Nie, chyba nie.
- No to pomy¶l! Jeste¶ przemêczony, spity, istny k³êbek
nerwów. Za du¿o pracujesz!
- Ca³y ubieg³y tydzieñ przesiedzia³em na zwolnieniu -
powiedzia³ Lanigan. Zerkn±³ na zegarek. Z³ota oprawka zmieni³a siê w o³ów, ale
czas by³ chyba dok³adny. Od pocz±tku rozmowy minê³y prawie dwie godziny.
- To za ma³o - perorowa³ Torstein. - Siedzia³e¶ w mie¶cie,
dwa kroki od roboty. Potrzebujesz kontaktu z natur±, Tom. Kiedy ostatni raz
spa³e¶ pod namiotem?
- Pod namiotem? Chyba nigdy nie spa³em pod namiotem.
- Aaa, tu ciê mam! Stary, musisz na nowo nawi±zaæ kontakt z
rzeczywisto¶ci±. Nie ulice, nie domy, ale góry, rzeki.
Lanigan znowu spojrza³ na zegarek i z ulg± stwierdzi³, ¿e
jest po dawnemu z³oty. Ucieszy³ siê: b±d¼ co b±d¼ da³ za niego sze¶ædziesi±t
dolarów.
- Drzewa, jeziora - ci±gn±³ swój wywód Torstein. - Dotyk
trawy rosn±cej ci pod stopami, widok wysokich czarnych gór maszeruj±cych na tle
z³ocistego nieba...
Lanigan pokrêci³ g³ow±.
- By³em na wsi, George. To mi nic nie daje.
Torstein nie dawa³ za wygran±.
- Musisz uciec od sztuczno¶ci.
- Wszystko jest równie sztuczne o¶wiadczy³ Lanigan. -
Drzewo czy dom - co za ró¿nica?
- Domy tworz± ludzie - zauwa¿y³ pobo¿nie Torstein. - Drzewa
tworzy Bóg!
Lanigan co do obu stwierdzeñ mia³ swoje w±tpliwo¶ci, ale
ani my¶li zdradzaæ je Torsteinowi.
- Mo¿e i masz racjê - powiedzia³. - Pomy¶lê o tym, co mi
powiedzia³e¶.
- Pomy¶l, koniecznie - rzek³ Totstein. - Tak siê sk³ada, ¿e
znam jedno idealne miejsce. W Maine, Tom, zaraz ko³o tego jeziorka...
Torstein celowa³ w nieprecyzyjnych opisach. Na szczê¶cie
dla Lanigana co¶ siê zdarzy³o. Po drugiej stronie ulicy dom stan±³ w
p³omieniach.
- O cholera! - powiedzia³ Lanigan. - Czyj to dom?
- Makelby'ego - odpar³ Torstein. Ju¿ trzeci raz siê u niego
pali w tym miesi±cu.
- Mo¿e trzeba by kogo¶ zawiadomiæ?
- Racja, ja to zrobiê - zaoferowa³ siê natychmiast
Torstein. - Pamiêtaj o tym miejscu w Maine, Tom.
Torstein ruszy³ wzywaæ pomoc i wtedy zdarzy³o siê co¶
¶miesznego. Ledwie zszed³ z chodnika, beton stopnia³ pod jego lewa stopa.
Zaskoczony Torstein wdepn±³ w ciasto a¿ po kostkê. Szarpn±³ siê i run±³ na
jezdniê, g³ow± w przód.
Tom pospieszy³ mu z pomac± zanim beton zastyg³ z powrotem.
- Nic ci siê nie sta³o? - zapyta³. - Kostkê sobie
skrêci³em, cholera burkn±³ Torstein. - Nie szkodzi, mogê i¶æ.
Poku¶tyka³ z³o¿yæ meldunek o po¿arze. Lanigan posta³
jeszcze chwilê, ciekaw, co bêdzie. Doszed³ do wniosku, ¿e przyczyna ognia by³o
samozapalenie. Po kilku minutach, zgodnie z jego przewidywaniami, nast±pi³o
samowygaszenie.
Nie nale¿y siê cieszyæ z cudzego nieszczê¶cia, ale Lanigan
nie móg³ powstrzymaæ siê od ¶miechu na wspomnienie skrêconej kostki Torsteina.
Nawet nag³a powód¼ na Main Street nie popsu³a mu humoru. Radosnym u¶miechem
powita³ przelatuj±cy niebem pojazd w kszta³cie parowca z ¿ó³tymi kominami.
Nagle przypomnia³ mu siê sen i na nowo wpad³ w panikê.
Po¶piesznie uda³ siê do lekarza.
Gabinet doktora Sampsona by³ w tym tygodniu ciasny i
ciemny. Zniszczona szara kozetka zniknê³a, jej miejsce zajê³y dwa fotele w stylu
Ludwika V i hamak. Wy¶wiechtany dywan wreszcie siê pocerowa³, a na ¶liwkowym
suficie widnia³ ¶lad po papierosie. Portret Andrettiego tkwi³ jednak na dawnym
miejscu na ¶cianie, a ogromna, fantazyjnego kszta³tu popielniczka, l¶ni³a
nienagann± czysto¶ci±.
Wewnêtrzne drzwi otworzy³y siê i wychynê³a spoza nich g³owa
doktora Sampsona.
- Siemasz - powiedzia³a g³owa. Cwileczkê. - Po czym
schowa³a siê. Sampson nie rzuca³ s³ów na wiatr.
Cokolwiek mia³ do zrobienia, zrobi³ to istotnie, wed³ug
zegarka Lanigana, w trzy sekundy. Minê³a jeszcze jedna sekunda i Lanigan le¿a³
wyci±gniêty na skórzanej kozetce i z czyst± papierow± serwetk± pod g³ow±. Doktor
Sampson za¶ pyta³:
- No i jak tam, Tom? Jak leci?
- Bez zmian. Gorzej.
- Sen
Lanigan kiwn±³ g³ow±.
- Przeleæmy go sobie jeszcze raz.
- Wola³bym nie.
- Boisz siê?
- Bojê siê bardziej ni¿ zwykle.
- Nawet w tej chwili?
- Tak. Zw³aszcza w tej chwili. Zapad³ moment terapeutycznej
ciszy. Wreszcie odezwa³ siê doktor Sampson:
- Mówi³e¶ mi ju¿ kiedy¶, ¿e boisz siê tego snu, ale nigdy
nie powiedzia³e¶, dlaczego a¿ tak siê boisz.
- No... Bo to takie g³upie. Sampson mia³ minê powa¿n±,
skupiona, opanowana: minê cz³owieka, dla którego nie ma rzeczy g³upich,
cz³owieka, który z natury swojej w niczym nie dostrzega g³upoty. Mo¿e i by³a to
poza, ale na Lanigana podzia³a³a ona uspokajaj±co.
- Dobrze, powiem ci - o¶wiadczy³ nagle. I zamilk³.
- S³ucham - zachêci³ go Sampson. - Wszystko dlatego, ¿e
wydaje mi siê, i¿ jakim¶ sposobem, którego sam nie rozumiem...
- Tak?...
- ¯e jakim¶ sposobem ¶wiat mojego snu staje siê ¶wiatem
realnym. Znowu przerwa³, ale zaraz pospiesznie podj±³ my¶l. - I ¿e pewnego dnia
obudzê siê w tamtym ¶wiecie. A wtedy tamten ¶wiat stanie siê ¶wiatem
rzeczywistym, a ten ¶wiat bêdzie snem.
Obróci³ siê, ¿eby sprawdziæ, jakie wra¿enie wywar³o na
doktorze jego szalone wyznanie. Nawet je¿eli go zaniepokoi³o, to nic nie da³ po
sobie poznaæ. Spokojnie zapala³ fajkê dymi±cym opuszkiem ¶rodkowego palca lewej
rêki. Zdmuchn±³ palec i powiedzia³:
- Tak, s³ucham dalej.
- Dalej? To wszystko, nie ma dalej! Na fioletowym dywanie
Sampsona pojawi³a siê plamka wielko¶ci æwierædolarówki: Ciemnia³a, gêstnia³a,
wyrasta w ma³e drzewko owocowe. Sampson zerwa³ fioletowy str±k, pow±cha³ go i
po³o¿y³ na biurku. Karc±co, ze smutkiem spojrza³ na Lanigana.
- Opowiada³e¶ mi ju¿ o swoim ¶wiecie snu, Tom.
Lanigan kiwn±³ g³ow±.
- Przedyskutowali¶my go, znale¼li¶my ¼ród³a,
przeanalizowali¶my znaczenie. W ci±gu minionych kilku miesiêcy ustalili¶my,
zdaje mi siê, dlaczego odczuwasz potrzebê okaleczania siê tym koszmarnym nocnym
lêkiem.
Lanigan znów kiwn±³ rozpaczliwe.
- A jednak nie trzymasz siê wniosków - skarci³ go Sampson.
- Za ka¿dym razem zapominasz, ¿e ¶wiat twojego snu to tylko sen, i nic poza tym,
zbudowany wedle arbitralnych praw snu, które sam stworzy³e¶ dla zaspokojenia
w³asnych potrzeb psychicznych.
- Chcia³bym w to wierzyæ - rzek³ Lanigan. - Najgorsze, ¿e
ten mój ¶wiat snu jest tak piekielnie racjonalny.
- Nieprawda - odrzek³ Sampson. To tytko twoja iluzja jest
hermetyczna, zamkniêta i samoistna. Dzia³ania cz³owieka opieraj± siê na pewnych
za³o¿eniach dotycz±cych natury ¶wiata. Je¿eli siê przyjmie za³o¿enia, ka¿de
zachowanie bêdzie od pocz±tku do koñca racjonalne. Za to zmiana tych za³o¿eñ,
fundamentalnych aksjomatów, jest prawie nie do przeprowadzenia. Jak na przyk³ad
udowodnisz facetowi, ¿e nie kieruje nim ukryty nadajnik, który tylko dla niego
jest s³yszalny?
- Rozumiem - wymamrota³ Lanigan. I tak w³a¶nie jest ze mn±?
- Tak, Tam. W rezultacie tak w³a¶nie jest z tob±. Chcesz,
¿ebym ja ci udowodni³, ¿e ten ¶wiat jest realny, a ¶wiat twojego snu jest
fa³szywy. Obiecujesz rezygnacjê z iluzji pod warunkiem, ¿e ci dostarczy
niezbêdnych dowodów.
- Tak, w³a¶nie tak! - ucieszy³ siê Lanigan.
- Tylko ¿e widzisz, Tom, ja nie potrafiê ich dostarczyæ -
ci±gn±³ Sampson. - ¦wiat jest z natury oczywisty, ale nie do udowodnienia.
Lanigan chwilê siê zastanawia³, po czym rzek³:
- Ale przecie¿, doktorze, nie jestem a¿ tak chory, jak ten
facet od ukrytego nadajnika, prawda?
- Nie, nie jeste¶. Jeste¶ bardziej my¶l±cy, bardziej
racjonalny. W±tpisz w realno¶æ ¶wiata, ale, na szczê¶cie, w±tpisz równie¿ w
wiarygodno¶æ swojej iluzji.
- No to spróbujmy - poprosi³ Langian. - Rozumiem twój
problem, ale przysiêgam, uwierzê we wszystko, w co tylko si³a woli zdo³am
uwierzyæ.
- Tak naprawdê to ju¿ nie jest mój teren - rzek³ Sampson. -
Tu by trzeba metafizyka. Bojê siê, ¿e nie mam wprawy...
- Spróbuj - b³aga³ Lanigan.
- No dobra, spróbujemy. - Czo³o Sampsona zmarszczy³o siê i
spochmurnia³o pod wp³ywem koncentracji. Po chwili powiedzia³: - Wydaje mi siê,
¿e ¶wiat poznajemy poprzez zmys³y, a wiêc w ostatecznej analizie musimy
zawierzyæ ¶wiadectwu zmys³ów.
Lanigan pokiwa³ g³ow±; lekarz mówi³ dalej.
- A zatem., wiemy, ¿e dana, rzecz istnieje, poniewa¿ nasze
zmys³y mówi± nam, ¿e ona istnieje. Jak potwierdzamy adekwatno¶æ w³asnych
obserwacji? Przez porównanie z wra¿eniami zmys³owymi innych ludzi. Je¿eli zmys³y
innych ludzi zgadzaj± siê co do istnienia danej rzeczy, oznacza to, ¿e nasze
w³asne zmys³y nie k³ami±.
Lanigan zastanowi³ siê nad tym i powiedzia³:
- Czyli ¿e ¶wiat realny jest tym, czym wydaje siê
wiêkszo¶ci ludzi. Sampson skrzywi³ siê.
- Uprzedza³em ciê, ¿e metafizyka nie jest moj± mocn±
stron±. Powiedzia³bym jednak, ¿e twoja definicja jest do przyjêcia.
- No tak... Ale za³ó¿my, doktorze, ¿e wszyscy obserwatorzy
siê myl±? Za³ó¿my, na przyk³ad, ¿e jest wiele ¶wiatów i wiele rzeczywisto¶ci,
nie tylko jedna? Za³ó¿my ¿e to, co widzimy, jest tylko przypadkowo wybran±
wersj± istnienia spo¶ród nieskoñczonej liczby wersji istnienia? Albo te¿
za³ó¿my, ¿e cech± rzeczywisto¶ci jest zdolno¶æ do przemian i ¿e ja w jaki¶
sposób mam zdolno¶æ postrzegania tych przemian?
Sampson westchn±³, zlokalizowa³ ma³ego, zielonego
nietoperza, który t³uk³ mu siê pod marynarka i bezwiednie zdusi³ go linijk±.
- No widzisz - powiedzia³. - Nie jestem w stanie podwa¿yæ
ani jednego z twoich za³o¿eñ. My¶lê, Tom, ¿e lepiej bêdzie, je¶li prze¶ledzimy
ca³y sen od pocz±tku do koñca.
Lanigan skrzywi³ siê.
- Naprawdê wola³bym nie. Mam przeczucie... - Wiem, ¿e masz
przeczucie u¶miechn±³ siê Sampsan. - Ale nareszcie zdoby³by¶ dowody, w tê albo
wewtê, raz na zawsze, prawda?
- Chyba tak - przyzna³ Lanigan. Zdoby³ siê na odwagê -
bardzo nieroztropnie - i powiedzia³: - No wiêc zaczyna siê... mój sen zaczyna
siê...
Nim skoñczy³ to mówiæ, ogarnê³a go groza. Poczu³ zawrót
g³owy, md³o¶ci, lêk. Usi³owa³ podnie¶æ siê z kozetki. Twarz doktora unosi³a siê
nad nim jak balon. Dostrzeg³ b³ysk metalu, us³ysza³ g³os Sampsona:
- Postaraj siê rozlu¼niæ... krótki atak.,. pomy¶l o czym¶
przyjemnym. Potem albo Lanigan, albo ¶wiat, albo obaj, stracili przytomno¶æ.
Lanigan i (lub) ¶wiat wrócili do przytomno¶ci. Up³yw czasu dokona³ siê albo nie.
Wszystko mog³o siê zdarzyæ albo nie. Lanigan usiad³ i popatrzy³ na Sampsona.
- Jak siê teraz czujesz? - zapyta³ Sampson.
- Czujê siê dobrze - odpowiedzia³ Lanigan. - Co to by³o?
- Chwila s³abo¶ci. Odpocznij jeszcze trochê. I Lanigan
po³o¿y³ siê z powrotem i usi³owa³ narzuciæ sobie spokój. Lekarz siedzia³ przy
biurku i co¶ pisa³. Lanigan z zamkniêtymi oczami doliczy³ do dwudziestu, po czym
ostro¿nie uniós³ powieki. Sampson dalej co¶ pisa³.
Lanigan rozejrza³ siê po pokoju, policzy³ piêæ obrazków na
¶cianie, policzy³ drugi raz, spojrza³ na zielony dywan, zmarszczy³ brwi, znowu
przymkn±³ oczy. Tym razem odliczy³ do piêædziesiêciu.
- No jak, chcia³by¶ teraz pogadaæ? - zapyta³ Sampson,
zamykaj±c notes.
- Nie, nie w tej chwili - odpar³ Lanigan. (Piêæ obrazków,
zielony dywan.)
- Jak sobie ¿yczysz - powiedzia³ lekarz. - Zdaje mi siê, ¿e
czas wizyty dobiega koñca. Ale gdyby¶ chcia³ jeszcze pole¿eæ, w poczekalni...
- Nie, dziêkujê, pójdê do domu rzek³ Lanigan.
Wsta³ i po zielonym dywanie doszed³ do drzwi. Odwróci³ siê
do piêciu obrazków i lekarza, który pos³a³ mu u¶miech pe³en otuchy. Nastêpnie
wyszed³ do poczekalni, przez poczekalniê do g³ównych drzwi, przez g³ówne drzwi i
korytarz do schodów, schodami na ulicê.
Szed³ i patrzy³ na drzewa, na których zielone li¶cie
porusza³y siê w podmuchach wiatru lekko i w sposób ³atwy do przewidzenia.
Pojazdy pod±¿a³y prawid³owo lew± stron± jezdni w jednym kierunku, a praw± w
drugim. Nieba by³o niezmiennie b³êkitne i to najwyra¼niej ju¿ od jakiego¶ czasu.
Sen? Uszczypn±³ siê. Uszczypniêcie we ¶nie? Nie budzi³ siê.
Krzykn±³. Krzyk w wyobra¼ni? Nie budzi³ siê.
By³ na ulicy ¶wiata swojego koszmaru.
Na pierwszy rzut oka by³a to normalna miejska ulica, p³yty
chodnika, samochody, ludzie, budynki, góra niebo, na niebie s³oñce. Wszystko
normalnie. Tylko, ¿e n i c s i ê n i e dzia³o.
Chodnik ani razu nie ugi±³ mu siê pod stopami. Po
przeciwnej stronie ulicy sta³ Pierwszy Miejski Bank Narodowy - sta³ tam od
wczoraj, a to ju¿ by³o niedobrze; najgorsze jednak, ¿e bêdzie tam sta³ i jutro,
bankowo, i pojutrze, i za rok te¿. Pierwszy Miejski Bank Narodowy (rok za³o¿enia
1892) by³ groteskowo bezwolny. Nigdy nie przeistoczy siê w grobowiec, w samolot,
w szkielet prehistorycznego potwora. Pozostanie nudnym gmachem z betonu i stali,
kurczowo przywi±zanym do w³asnej niezmienno¶ci, póki nie przyjd± ludzie z
narzêdziami i nie przeprowadz± nudnej operacji rozbiórki.
Lanigan szed³ przez zatrzymany ¶wiat, pod b³êkitnym niebem
obrze¿onym myl±c± bia³± ¶wiat³o¶ci±, która z³o¶liwie obiecywa³a co¶, czego nigdy
nie bêdzie. Ruch uliczny by³ nieub³aganie prawostronny, ludzie przechodzili po
pasach, niezgodno¶æ zegarów siêga³a najwy¿ej minut.
Gdzie¶ tam za miastem le¿a³a wie¶, ale Lanigan wiedzia³, ¿e
trawa nie ro¶nie tam ludziom pod stopami, a jedynie tkwi w ziemi, rosn±c
oczywi¶cie, ale w sposób niedostrzegalny, bezu¿yteczny dla zmys³ów. Góry za¶,
choæ wci±¿ wysokie i czarne, by³y olbrzymami zatrzymanymi w pó³ kroku. Ju¿ nigdy
nie pomaszeruj± na tle z³ocistego (albo fioletowego, albo zielonego) nieba.
Istot± ¿ycia, mówi³ mu kiedy¶ doktor Sampson, jest zmiana.
Istot± ¶mierci jest bezruch. Nawet trup ma w sobie szcz±tki ¿ycia, dopóki jego
cia³o podlega gniciu, dopóki robaki pas± siê na jego niewidz±cym oku, a muchy
wysysaj± soki z popêkanych jelit.
Lanigan obrzuci³ wzrokiem zw³oki ¶wiata i stwierdzi³ jego
zgon. Wrzasn±³ przera¼liwie. Wrzeszcza³ i wtedy, kiedy ludzie zaczêli siê wokó³
niego gromadziæ i gapiæ (ale nic nie robili i wcale siê nie zmieniali), a potem
nadszed³ policjant, tak jak mu nakazywa³ obowi±zek (ale s³oñce ani na moment nie
zmieni³o kszta³tu), a potem nudn± ulic± nadjecha³a karetka (ale bez tr±bek, bez
dziwek, na czterech ko³ach zamiast na mi³ych dla oka trzech lub dwudziestu
piêciu), a potem sanitariusze wnie¶li go do budynku stoj±cego dok³adnie tam,
gdzie siê go spodziewali, i ludzie, którzy siê nie zmieniali, bardzo du¿o
gadali, zadawali mnóstwo pytañ w pokoju o nieustêpliwie bia³ych ¶cianach.
I nadszed³ wieczór, i nadszed³ ranek, i min±³ pierwszy
dzieñ.
przek³ad : Jolanta Kozak
powrót