08 (13)

Trochę ciekawostek – na weekend (czego to ludzie nie wymyślą ...








James Tiptree jr.
       Drugi Exodus


   Nie tak to chcia³am zacz±æ. Mia³ to
byæ przyjemny oficjalny Apendyks, czy te¿ Dodatek, do urzêdowych Archiwów.
Sprawozdanie o pierwszym kontakcie cz³owieka z Obcymi, czyli jak to by³o
naprawdê.
   Nie mogê jednak znale¼æ choæby jednego oprawnego
egzemplarza Bia³ej Ksiêgi; nie ma jej nawet w gabinecie prezydenta. Wyszpera³am
gdzie¶ jeden ca³y zalany przez kogo¶ musztard± i drugi, do którego dobra³y siê
szczury. Podejrzewam, my¶lê, ¿e nikt nigdy Bia³ej Ksiêgi nie dokoñczy³. Znajdujê
tylko puste pude³ka z tytu³ami, tote¿ w³o¿ê te dyskietki do jednego z nich, aby
ludzie wiedzieli, ¿e nagrano na nich co¶ wa¿nego.
   W koñcu jestem oficjaln± Archiwistk± - sama wypisa³am sobie
awans, gdy odesz³a Hattie. Nazywam siê Theodora Tanton i pe³niê obowi±zki
Naczelnego Archiwisty NASA. A dzi¶ rano skoñczy³am siedemdziesi±t sze¶æ lat.
Wszyscy s± starzy - to jest wszyscy, którzy pamiêtaj±. Kto wiêc tego pos³ucha?
Wy, sze¶ciopalcza¶ci czy dwug³owi, czy co tam jeszcze?
   Ale bêdziecie tu. To nam obiecali - ¿e nie wysadzimy siê
wszyscy w powietrze. Powiedzieli, ¿e za³atwili to. I ja im wierzê. Nie dlatego,
¿e w i e r z ê im z zasady, ale poniewa¿ s±dzê, i¿ mogliby kiedy¶ zechcieæ tu
wróciæ i zastaæ co¶ wiêcej oprócz popio³ów.
   Nie przykazali nam wszak¿e powstrzymaæ siê od u¿ycia broni
atomowej. My¶lê, ¿e wiedzieli ju¿ wtedy, i¿ kiedy bóg nakazuje "Nie Jedz Tych
Jab³ek" czy "Nie Otwieraj Tej Puszki", cz³owiek od razu z³amie zakaz. (I obarczy
win± kobietê, jak zreszt± wielokrotnie bywa³o. Ale to nie na temat.)
   Nie, oni o¶wiadczyli po prostu: "Za³atwili¶my to". Mo¿e
Rosjanie wiedz± ju¿ teraz, co to mia³o znaczyæ. Albo Izraelczycy. Niedobitki,
które pozosta³y z Pentagonu, boj± siê nawet o tym my¶leæ. A wiêc, Witaj,
Potomno¶ci.
   Oto historia o tym, co siê naprawdê zdarzy³o; mo¿ecie j±
dodaæ do Bia³ej Ksiêgi, je¶li kiedy¶ znajdziecie jaki¶ egzemplarz... uff, to by³
szczur. Na szczury mam trutkê i kij hokejowy.
   Zacznijmy od Pierwszego Kontaktu.
   Pierwszy Kontakt nast±pi³ na Marsie, a wziêli w nim udzia³
dwaj cz³onkowie Pierwszej Ekspedycji Marsjañskiej. Ci dwaj, którzy wyl±dowali.
Pilot modu³u orbitalnego, Pastor Perry Danforth, po prostu kr±¿y³ wokó³ planety,
patrzy³ w dó³ i widzia³ ró¿ne osobliwe rzeczy. Spotkanie na Marsie spowodowa³o
zrazu niewielkie zamieszanie; Obcy bowiem nie byli Marsjanami.
   Najlepsze sprawozdanie z tego spotkania pochodzi z o¶rodka
kontroli lotu. Znalaz³am faceta, który wówczas by³ ch³opcem, zatrudnionym w
o¶rodku jako co¶ w rodzaju goñca. W tej wielkiej sali z ekranami - widzieli¶cie
j± milion razy w telewizji, je¶li ogl±dali¶cie stare relacje z lotów
kosmicznych. Tak wiêc pierwszy fragment mojego Dodatku nagra³ osobi¶cie Kevin
"Red" Blake, obecnie lat 99,5.
   Przedtem jeszcze chcia³abym opisaæ, jakie to wszystko by³o.
Takie n o r m a 1 n e. Nie dzia³o siê nic z³owrogiego czy dramatycznego. Tak jak
ze statkiem, który powoli, bardzo powoli przechyla siê na jeden bok, tylko ¿e o
tym nikt nie mówi. Wszystko dzieje siê pod powierzchni±. Ale najró¿niejsze
drobiazgi pozwalaj± domy¶liæ siê prawdy - tak jak z tym wszystkim, co
opowiedzia³ mi Kevin.
   By³a to d³uga podró¿, kapujecie: ponad dwa lata. Wszyscy
znajdowali siê w przedziale dowodzenia nosz±cym imiê "Orze³ Marsjañski". James
Aruppa, dowódca lotu, Todd Fiske oraz Pastor Perry, który mia³ pozostaæ na
orbicie. (Ja osobi¶cie z³ama³abym Toddowi rêkê albo co¶, ¿eby tylko dostaæ siê
na powierzchniê Marsa. Wyobra¼cie sobie: dostaæ siê tak blisko, a potem ca³y
tydzieñ robiæ kó³ka wokó³ planety, na której wyl±dowali i n n i! Ale on robi³
wra¿enie zadowolonego; ¿artowa³ sobie nawet, ¿e jest "kierownikiem najdro¿szego
w historii parkingu strze¿onego". Bardzo mi³y i uczynny ten Pastor. Nigdy
w³a¶ciwie siê nie dowiedzia³am, jakiego ko¶cio³a by³ pastorem; mo¿e to po prostu
przezwisko.)
   W ka¿dym razie gdzie¶ po piêciu czy sze¶ciu miesi±cach
lotu, w porze, gdy ca³a za³oga powinna smacznie spaæ, Aruppa po³±czy³ siê z
kontrol± lotu. - Wszystko u was w porz±dku? - zapyta³.
   - Jasne, bez odchyleñ od normy. A co u was?
   No wiêc okaza³o siê, ¿e astronauci dostrzegli b³ysk, jakie¶
odbicie czy co¶, co spowodowa³o, ¿e w miejscu, gdzie znajdowa³a siê Ziemia,
zobaczyli silny wybuch ¶wiat³a. My¶leli, ¿e to pociski, III wojna ¶wiatowa...
ka¿dy by wtedy tak pomy¶la³. To mia³am na my¶li, mówi±c o tym, co siê dzieje
"pod powierzchni±". Na wierzchu nikt by z³ego s³owa nie powiedzia³.
   Pojawia³y siê jeszcze inne rzeczy pod powierzchni±, ró¿ne
dla ró¿nych ludzi, wszystkie zmierzaj±ce ku Koñcowi. Ale nie ma co gadaæ o tym,
co by³o; teraz jest zupe³nie inaczej. Na razie wystarczy, a teraz oddam g³os
Kevinowi:
















   "Pamiêtam, jakby to by³o wczoraj.
Ca³e rano wszyscy mieli na g³owie tylko l±downik wioz±cy Todda i Jima Aruppê,
szukaj±cy kawa³ka p³askiego gruntu, ¿eby usi±¶æ. Prawie mnie wyrzucili z sali
kontroli lotu za to, ¿e wyci±ga³em szyjê ku ekranowi i zas³ania³em innym,
zamiast roznosiæ. Ale¿ oni wtedy potrafili wypiæ kawy! Niektórzy te¿ jedli -
jaki¶ facet wr±ba³ siedem kanapek z jajkiem, tak byli wszyscy nabuzowani. Dobra,
bêdê siê trzyma³ tematu. Wiem, co chcesz us³yszeæ.
   No wiêc wtedy by³o na Marsie ciemno jak w grobie, tylko
reflektory l±downika omiata³y teren - kamienisty i Spêkany. Komputer przekazywa³
obraz jako czerwony i my¶lê, ¿e teren taki by³ tam naprawdê. Kontrola lotu nie
pozwoli³a im jeszcze wychodziæ; kazali im spaæ, dopóki siê zupe³nie nie
rozja¶ni. Dziesiêæ godzin... Wyobra¼ sobie: pierwsza noc spêdzona przez ludzi na
Marsie, a oni maj± j± przespaæ!
   Jeszcze tylko Perry pilotuj±cy przedzia³ dowodzenia doniós³
o poblasku na wschodnim horyzoncie. Nie by³o to ¶wiat³o wstaj±cego ksiê¿yca -
tamto ju¿ widzieli¶my i by³o zupe³nie inne. Ma³y zielonawy pó³ksiê¿yc,
zasuwaj±cy w górê jak cholera.
   Tak wiêc w nocy Perry mia³ sprawdziæ, co to takiego ¶wieci
na wschodzie - mo¿e wulkan? Ale kiedy ju¿ siê znalaz³ nad tym miejscem, poblask
zanik³ prawie zupe³nie, a po jeszcze jednym okr±¿eniu w ogóle ju¿ nic nie by³o
widaæ.
   O tej porze na stanowisku w O¶rodku powinna znajdowaæ siê
obsada zapasowa, lecz co chwila jeden z tych, którzy akurat powinni spaæ, wpada³
do sali, by popatrzeæ przez kilka minut na ekran. Ale by³o widaæ tylko s³aby
zarys poszarpanej linii horyzontu, a nad ni± - gwiazdy.
   Brzask mia³ nast±piæ o 5.50 naszego czasu (widzisz -
pamiêtam nawet takie szczegó³y!); do tej pory w sali zebra³a siê ju¿ ca³a zmiana
dzienna, pomieszana z nocn±, a wszyscy darli siê o kawê i dro¿d¿ówki.
   Na ekranach niebo by³o jakby odrobinê ja¶niejsze, tak ¿e
horyzont odcina³ siê ostrzej i ciemniej - a¿ nagle s³aby blask pad³ na równinê u
podnó¿a gór. I wtedy nast±pi³ moment, którego nigdy nie zapomnê. By³o tak, jakby
wszyscy w sali wstrzymali oddech, szepc±c tylko czy szeleszcz±c papierami obok
ciemnych ekranów biurkowych. I nagle Eggy Stone rozdar³ siê na ca³e gard³o:
   - Tam co¶ jest! Co¶ wielkiego! O Jezu!
   W ten sposób niejako usankcjonowa³ to, co bystroocy
obserwatorzy zobaczyli ju¿ wcze¶niej, ale bali siê nazwaæ - i wszyscy zaczêli
mówiæ jednocze¶nie. A przez ogólny jazgot przedziera³y siê g³osy astronautów,
dochodz±ce z czteroipó³minutowym opó¼nieniem, donosz±ce o tym, jak to siedzi
przed l±downikiem ów Twór, nie o¶wietlony, nieruchomy, pochodz±cy nie wiadomo
sk±d, przyby³y nie wiadomo jakim sposobem (przype³z³? przylecia³? wynurzy³ siê
spod powierzchni planety?). Wszyscy oczywi¶cie my¶leli, ¿e to Marsjanie.
   Wygl±da³o to jak wielkie, olbrzymie, gdzie¶
piêædziesiêciometrowe hantle le¿±ce oko³o stu metrów od g³ównego okna l±downika.
Dwie wielkie sferoidy czy te¿ mo¿e sze¶cio... co¶ tam, po³±czone jednym wielkim,
grubym walcem ¶rodkowym - zupe³nie hantle. Tyle ¿e po¶rodku walca znajdowa³a siê
komora, grubsza od niego o jakie¶ trzy metry w ka¿d± stronê. Mo¿na by³o bez
trudu zobaczyæ, co jest w ¶rodku, bo ca³a przednia ¶ciana zosta³a rozsuniêta
niczym olbrzymie drzwi harmonijkowe. Wygl±da³a na obit± we wnêtrzu jak±¶
wyk³adzin±. Komputer stwierdzi³, ¿e obicie jest koloru jasnoniebieskiego, a z
pod³ogi stercz± dwa wystêpy koloru rdzawego, chyba wy¶cie³ane siedzenia.
   A obie wielkie komory na koñcach "hantli" otoczone by³y
oknami.
   W jednym z okien bli¿szego nam koñca, w oknie, do którego
mo¿na by³o zajrzeæ, co¶ siê porusza³o czy b³yska³o, co¶ po³yskliwego i
bladoniebieskiego. Dopiero po chwili rozpoznali¶my, co to takiego, ze wzglêdu na
jego wielko¶æ: mia³o ponad metr ¶rednicy, o kszta³cie prawie dok³adnie kulistym.

   By³o to oko. Wielkie, galaretowate, ¿ywe oko, niebieskie z
bia³± obwódk±. I patrzy³o na nas.
   Wygl±da³o to tak, jakby stwór, do którego nale¿a³o oko, by³
tak olbrzymi, ¿e musia³ tkwiæ skulony w komorze, z okiem przyci¶niêtym do szyby.
Z jakiego¶ powodu, od pocz±tku wszyscy wiedzieli¶my, ¿e ten stwór, ta istota czy
cokolwiek to by³o, mia³o tylko jedno oko po³o¿one centralnie.
   Oko patrzy³o na nas - to znaczy, na kamerê - prawie przez
ca³y czas; niekiedy jednak obraca³o siê, by spojrzeæ na resztê l±downika i na
okolicê.
   W czasie tego ca³ego zamieszania Todd i Jim w l±downiku
usi³owali nam co¶ powiedzieæ. Nie bardzo to do mnie dociera³o, ale kiedy tylko
trafia³em w pobli¿e g³o¶nika ³±czno¶ci akustycznej, s³ysza³em co¶ jakby: - Nie
powariowali¶my! Mówiê wam, ¿e¶my nie powariowali: to mówi w naszych g³owach.
Tak, po angielsku. Odbieramy wyra¼nie dwa s³owa: p o k ó j i w i t a j c i e.
Ca³y czas. I nie postradali¶my zmys³ów; gdyby tylko mo¿na by³o jako¶ nadaæ to
przez radio...
   Robili siê coraz bardziej w¶ciekli; chyba kontrola lotu
nie¼le ich wa³kowa³a, a szczególnie genera³ Streiter, który by³ pewien, ¿e to
jaki¶ kawa³ Ruskich. I oczywi¶cie w ¿aden sposób nie mo¿na by³o przekazaæ radiem
g³osu, który rozlega siê w g³owie. Ale Obcy chyba sobie z tym sami poradzili, bo
kiedy Jim po raz dziesi±ty zapewnia³, ¿e nie zwariowa³ ani nie wypi³ za du¿o
kawy, ca³a ³±czno¶æ na chwilê zdech³a, a pó¼niej ten wielki, potê¿ny, spokojny
g³os zag³uszy³ wszystko.
   - POKÓJ... - powiedzia³. A potem: - WITAJCIE!
   Co¶ w tym g³osie, jego tonie, sprawi³o, ¿e przez chwilê w
sali kontroli lotu by³o, jak... no, jak w katedrze. - POKÓJ!... WITAJCIE!...
POKOJ... PRZYJACIELE...
   A potem doda³, bardzo ³agodnie i majestatycznie: -
CHOD¬CIE... CHOD¬CIE...
   I wtedy kontrola lotu zda³a sobie sprawê, ¿e Todd i Jim
przygotowuj± siê do wyj¶cia z l±downika.
   Rozpêta³o siê piek³o!
   No wiêc pominê opis tych chwil, gdy O¶rodek rozkazywa³ im
pozostaæ w ¶rodku, pod ¿adnym pozorem nie wytkn±æ nawet nosa, zdj±æ skafandry
(bo Jim i Todd spokojnie siê w nie ubierali) i wszystko, co im przysz³o na my¶l,
a genera³ Streiter zarz±dza³ s±d wojenny dla wszystkich, kto mu siê tylko
nawin±³ pod rêkê, na Marsie czy na Ziemi... dosz³o nawet do tego, ¿e wyci±gnêli
z ³ó¿ka prezydenta, by osobi¶cie zakaza³ im wychodziæ. Pó¼niej dowiedzia³em siê,
¿e biedny prezydent by³ taki sko³owany, ¿e z pocz±tku my¶la³, i¿ oni o d m a w i
a j ± wyj¶cia na powierzchniê, a on im ma to nakazaæ! I to wszystko z
czteroipó³minutowym opó¼nieniem, wszystko na tle wielkiego, ¶ciszonego g³osu
mówi±cego: - POKÓJ... WITAJCIE...
   A¿ w koñcu wszyscy zrozumieli, nawet genera³, ¿e nic siê
nie da zrobiæ, ¿e siedemdziesi±t milionów kilometrów od Ziemi dwóch Ziemian
zbiera siê do wyj¶cia na powierzchniê Marsa, by stan±æ przed Obcymi."
   (Tu siê w³±cza na chwilê Theodora. Widzicie, wszyscy byli
tak przekonani, ¿e na Marsie nie ma ¿ycia poza mo¿e jakimi¶ porostami, ¿e nie
pomy¶lano absolutnie o ¿adnych instrukcjach na wypadek spotkania przedstawicieli
innych ras rozumnych, co wiêcej - obdarzonych zmys³em telepatycznym.)
   "No wiêc opró¿nili ¶luzê i gdy schodzili po trapie, Jim
Aruppa schwyci³ Todda za ramiê, a wszyscy us³yszeli poprzez mikrofon umieszczony
w he³mie: - Pamiêtaj, draniu! W nogê!
   I nikt nie wiedzia³, o co chodzi, dopóki nie us³yszeli¶my o
ich wzajemnej prywatnej umowie. Widzicie, po tylu miesi±cach spêdzonych razem
Jim nie mia³ zamiaru zagarn±æ ca³ej s³awy jako Pierwszy Cz³owiek na Marsie.
Zawsze pyta³ Todda: - Jak siê nazywa³ d r u g i cz³owiek na Ksiê¿ycu? - I Todd
zgadywa³ dwukrotnie, a nikt inny te¿ tego nie wiedzia³. Jim nie ¿yczy³ sobie,
aby siê to powtórzy³o. Rozkaza³ wiêc Toddowi, by schodzi³ po drabince obok
niego; w nogê, i dotkn±³ powierzchni Marsa równocze¶nie z nim. To te¿ stanowi³o
jedn± z drobnych utarczek, dziêki którym przez te dwa lata w o¶rodku kontroli
lotu nie by³o a¿ tak strasznie nudno. Równy go¶æ, ten Jim.
   I tak zstêpowali w nogê po drabince ku powierzchni Marsa M
a r s a! - a z odleg³o¶ci stu metrów gapi³ siê na nich nieziemski Twór.
   Podeszli do niego powoli i ostro¿nie, przygl±daj±c siê
wszystkiemu, a oko ¶ledzi³o ka¿dy ich ruch. I nie mo¿na siê by³o domy¶liæ, jak
ta konstrukcja siê tam znalaz³a - chyba ¿e po bardzo spokojnym i ³agodnym locie.
Ale nie widaæ by³o ¿adnych maszyn, w ogóle nic poza tymi wielkimi sze¶ciok±tnymi
sferoidami otoczonymi pier¶cieniem okien. I znajduj±cym siê miêdzy nimi
przedzia³em. Pierwsze obserwacje, jakie przekaza³ Jim, by³y nastêpuj±ce: -
Wydaje siê, ¿e jest to ca³kowicie niemetaliczne. Ale to równie¿ nie plastyk.
Wygl±da to jak... jak wypolerowany suchy str±k ro¶linny, z wprawionymi oknami.
Ramy okien równie¿ nie s± z metalu.
   A potem dotarli do miejsca, sk±d widaæ by³o okna drugiej
sferoidy... : z nich spogl±da³o drugie oko!
   Wygl±da³o dok³adnie tak samo jak pierwsze, tylko by³o nieco
wiêksze i bledsze. Nawiasem mówi±c, cia³o otaczaj±ce oko równie¿ mia³o odcieñ
niebieskawy... niczego w rodzaju rzês nie dostrzegli¶my.
   A pó¼niej obaj, Jim i Todd, zaczêli siê upieraæ, ¿e to oko
na nich m r u g n ê ³ o i kontrola lotu znów zaczê³a ich nazywaæ wariatami.
   Kiedy znale¼li siê z przodu, przy otwartej komorze, dali
znaki, jakby co¶ s³yszeli. Nastêpnie g³os s³yszany przez radio równie¿ siê
zmieni³. - Chod¼cie - przemówi³ tonem wielce przyjaznym. Wejd¼cie... proszê,
wejd¼cie do ¶rodka. Wejd¼cie i przywitajmy siê, przyjaciele.
   To spowodowa³o, ¿e O¶rodek wybuchn±³ now± seri± zakazów, w
czasie których obaj mê¿czy¼ni ustawili kamerê na zewn±trz na statywie, po czym
weszli do przedzia³u Obcych, podskakuj±c lekko na wy¶cie³anej pod³odze.
Nastêpnie zwrócili siê twarzami do nas i usiedli na podobnych do siedzeñ
wystêpach. I wówczas te olbrzymie drzwi harmonijkowe zsunê³y siê ³agodnie i
zamknê³y ich w ¶rodku. By³o w nich okno; faktycznie to prawie ca³e sk³ada³o siê
z okna. Nim jednak ktokolwiek zdo³a³ w jaki¶ sposób zareagowaæ, drzwi siê znowu
otworzy³y i Todd z Jimem wyszli na zewn±trz. Us³yszeli¶my: - Powiedzieli nam,
¿eby¶my przynie¶li jedzenie na jeden dzieñ.
   I poszli do l±downika po zapasy.
   Jako¶ tak siê sta³o, ¿e ten zwyk³y, czy te¿ mo¿e
przemy¶lany sposób, w jaki to wszystko zrobili, odebra³ si³ê wielu rozgniewanym
krzykaczom.
   - Mówi±, ¿e wody nie trzeba - powiedzia³ Jim Aruppa, gdy
ponownie wychodzili z l±downika. - Ale na wszelki wypadek trochê wziêli¶my.
Nigdy nie my¶la³em, ¿e tak siê stêskniê za piwem. - Wyszczerzy³ zêby w u¶miechu
i pokaza³ sw± manierkê. - Jak bêdzie za du¿o wody, to umyjemy w niej rêce.
   - Jezu, jaki¶ piknik sobie robi±, czy co? - g³os Eggy'ego
Stone'a przebi³ siê przez qgólny rozgardiasz.
   No i tamte drzwi znowu siê zamknê³y. Widzieli¶my ich przez
okno, jak do nas machaj±. A potem ten ca³y pojazd uniós³ siê po prostu w
ca³kowitej ciszy i przelecia³ jak zaczarowany nad kamer±, potem nad l±downikiem
i znikn±³ nam z oczu. I przez nastêpne trzydzie¶ci sze¶æ godzin nic siê
absolutnie nie wydarzy³o, a¿...
   Pani pos³ucha, pani Tanton, mo¿e ma pani nagranie tego, co
powiedzieli, kiedy wrócili? Tak mnie podciê³o, ¿e nie dam rady wykrztusiæ ani
s³owa wiêcej."














   A wiêc mamy przerwê. Ca³a nastêpna
czê¶æ zosta³a napisana przeze mnie na podstawie raportów Jima i Todda oraz
oficjalnej, wyg³adzonej wersji, jaka ukaza³a siê w Timesie. Znalaz³am stertê
kopii ta¶m w s³u¿bówce dozorcy.
   Przedtem jednak muszê powiedzieæ, ¿e Pastor Perry by³
bardzo zajêty na marsjañskim niebie. Kontrola lotu mia³a w koñcu choæ jednego
astronautê, który reagowa³ na rozkazy, tote¿ polecono mu, by sprawdzi³, sk±d
Twór przyby³ w nocy. Pastor Perry zaj±³ siê wiêc swymi wizjerami i czujnikami,
po czym, mniej wiêcej wtedy, gdy Jim i Todd szli po wa³ówkê, przekaza³ swoje
dane. Marsjañski budynek czy te¿ konstrukcja "przypominaj±ca stos b±belków"
znajdowa³a siê u stóp Mount Eleuthera na wschodzie. Ale jak na miasto wygl±da³o
to osobliwie: bez przedmie¶æ, bez ulic, bez prowadz±cych do miasta dróg i
¿adnych ró¿nic pomiêdzy poszczególnymi segmentami. (Oczywi¶cie, ¿e to nie by³o
miasto; teraz wiemy, ¿e Pastor Perry zobaczy³ statek.)
   Kiedy wiêc lataj±ce hantle z dwoma mê¿czyznami na pok³adzie
zniknê³y z pola widzenia kamer NASA, Perry wiedzia³, gdzie ich szukaæ. A w ogóle
choæ Pastor by³ pos³uszny rozkazom, on równie¿ zachowywa³ siê dziwacznie. Nie z
w³asnej woli, ale pod ogniem pytañ przyzna³ siê jednak, ¿e s³yszy w g³owie
jakie¶ g³osy zrazu nazywa³ to "dzwonieniem w uszach" - a kiedy Obcym uda³o siê
wej¶æ na falê kontaktu radiowego, Perry pad³ na kolana i obserwatorzy z NASA
zobaczyli, i¿ próbuje on jednocze¶nie modliæ siê i p³akaæ. Specjalnie ich to nie
przejê³o - zwa¿ywszy na to wszystko, co siê wówczas dzia³o - poniewa¿ wiadomo
by³o, i¿ Pastor lub zag³êbiaæ siê w krótkiej modlitwie na widok jakiego¶
kolejnego dziwu Kosmosu, a przy ka¿dym kolejnym pomy¶lnym wydarzeniu sk³ada³
dziêkczynienie. Robi³ to wszystko ca³kowicie naturalnie i w ¿aden sposób nie
obni¿a³o to jego sprawno¶ci, tote¿ ludzie w NASA nie sprzeciwiali siê, my¶l±c
mo¿e, i¿ w ten sposób s± kryci na wszystkie strony. Genera³ Streiter zapyta³
Perry'ego o samopoczucie.
   - Nie bêdê wiêcej o tym mówi³, generale - odpar³ Pastor.
Rozumiem, ¿e na obecnym etapie ekspedycji wszelkie domniemania s± niew³a¶ciwe.
Szczerze jednak wierzê, i¿ zetknêli¶my siê w³a¶nie z... z Moc± Nadprzyrodzon± i
je¶li oka¿emy siê tego warci, kontakt ten wyjdzie nam tylko na dobre.
   Streiter wys³ucha³ tego w milczeniu; zna³ Perry'ego jako
wroga czerwonych co najmniej równego sobie i do tej pory spodziewa³ siê, ¿e on
te¿ w nag³ej materializacji Tworu zobaczy spisek komunistów. My¶li Pastora
najwyra¼niej jednak pod±¿a³y innym torem, genera³ za¶ szanowa³ go dostatecznie
mocno, i¿ nie stara³ siê wp³yn±æ na zmianê tego toru.
   Wracajmy wiêc do Todda i Jima, których pojazd Obcych unosi³
bezszelestnie nad powierzchni± Marsa. Obaj tkwili przy wielkim oknie komory.
Samo wzniesienie siê w górê by³o tak ³agodne, ¿e Jim, jak sam to przyzna³, nie
zauwa¿y³by tego, gdyby nie wygl±da³ przez okno. Tym samym wyja¶ni³ siê brak
jakichkolwiek pasów czy uprzê¿y bezpieczeñstwa w wy¶cie³anym pomieszczeniu, w
którym siê znajdowali.
   Obaj oczywi¶cie szukali jakiego¶ miasta czy osady, czy
choæby wlotów tuneli, i pojawienie siê "stosu b±belków", o którym wspomina³
Perry, ca³kowicie ich zaskoczy³o. U góry stosu znajdowa³a siê luka, gdzie
brakowa³o jednego czy dwóch b±bli; kiedy siê do niej zbli¿yli, spostrzegli, i¿
ich pojazd doskonale pasowa³ do tego miejsca. Ruch do przodu usta³ ca³kowicie; z
delikatnym, niemetalicznym szelestem nios±ce ich modu³y osunê³y siê w pust±
przestrzeñ.
   Todda ol¶ni³o. - Hej! - zawo³a³ - to wszystko, to jeden
wielki statek, a nasz pojazd to szalupa!
   W jego umy¶le pojawi³ siê odpowiedni obraz. - Tak! odezwali
siê chórem Obcy w odpowiedzi - nasz statek! Zanim obaj Ziemianie zdo³ali
cokolwiek zobaczyæ z wnêtrza statku, w ich komorze otworzy³y siê boczne drzwi i
pojawi³a siê w nich jasnoniebieska macka o skórzastej powierzchni i rozmiarach
mniej wiêcej wê¿a stra¿ackiego. - Witajcie! - rozleg³o siê wyra¼nie w ich
g³owach.
   - Witaj - powiedzieli obaj na g³os.
   Macka wyci±gnê³a siê ku d³oni Jima, który odruchowo siê
uchyli³. - Witaj? Witaj? Przyjaciele! - mówi³ bezd¼wiêczny g³os. - Dotkn±æ?
   Jim ostro¿nie wyci±gn±³ rêkê i ku jego zdumieniu, po chwili
zamieszania kontakt, którego pragn±³ nieziemiec, zosta³ osi±gniêty.
   - On chce u¶cisn±æ nam rêce! - Jim wykrzykn±³ do Todda. -
Tak! Przyjaciele! U¶cisn±æ! - i w przeciwleg³ej ¶cianie otworzy³y siê takie same
drzwi, ujawniaj±c drugiego nieziemca. Jego macka by³a wiêksza, bardziej
pomarszczona, o ja¶niejszym odcieniu. - Przyjaciele?
   Nast±pi³a seria energicznych u¶cisków koñczyn. Pó¼niej
drugiemu nieziemcowi zachcia³o siê czego¶ wiêcej. Wyrostkiem macki poci±gn±³
niezgrabnie, lecz ³agodnie za rêkawicê Todda, który my¶l± odebra³ niezbyt jasn±
pro¶bê o zdjêcie rêkawicy i mówienie.
   Kiedy zdj±³ rêkawicê i dotkn±³ go³± d³oni± cia³a nieziemca,
westchn±³ przeci±gle i zachwia³ siê na nogach.
   - Co siê sta³o? Todd?
   - Nic... w porz±dku, to bardzo... Spróbuj sam.
   Jim zdj±³ rêkawicê i uchwyci³ wyrostek koñczyny Obcego. On
równie¿ westchn±³ - bo gdy nast±pi³ kontakt, runê³a wraz z nim na niego lawina
komunikatów, zarówno s³ownych, jak i obrazowych, z których wydobywa³ kawa³eczki
opisów wydarzeñ historycznych, tego, co dzia³o siê obecnie, domniemañ, wyobra¿eñ
(w³±cznie z obrazem jego samego!), planów, pytañ... By³o tak, jakby siê znalaz³
w e w n ê t r z u umys³u Obcego.
   Obaj Ziemianie za¶miewali siê, oczarowani t± niesamowit±
atrakcj±, która siê im trafi³a... a ich chichoty odbija³y siê echem od ¶cian
komory. Poprzez filtry powietrza przedostawa³ siê mi³y aromat, jakby cynamonu.
Jim i Todd byli pierwszymi lud¼mi, którzy poznali korzenn± woñ wydzielan± przez
nieziemców, kiedy ci okazywali podniecenie czy zainteresowanie.
   - To bêdzie wymaga³o pewnej praktyki - wykrztusi³ Jim.
Spróbowa³ przekazaæ sw± my¶l Obcemu, którego mackê ¶ciska³, i otrzyma³ silne
wra¿enie potwierdzenia. Nieziemiec delikatnie wysun±³ mackê z u¶cisku, tak ¿e
powierzchnia styku uleg³a ograniczeniu, i napór doznañ psychicznych uspokoi³ siê
nieco.
   Potem Obcy postuka³ w d³oñ Jima w pewien sposób, który
wkrótce zaczêto rozpoznawaæ jako sygna³ g³osz±cy: "Mam ci co¶ do powiedzenia -
pokazania". I Jim stwierdzi³, ¿e ogl±da spójny, zrozumia³y "film" o
wcze¶niejszym przylocie statku Obcych w pobli¿e Ziemi, o rejestracji licznych
transmisji kr±¿±cych w eterze - zarówno fonicznych, jak i wizyjnych - i o
wyborze wielkiej masy l±dowej Ameryki Pó³nocnej na miejsce pobytu na orbicie
stacjonarnej. - Ten sam jêzyk - powiedzia³ g³os w jego g³owie. - Wiele
obrazów... mo¿na du¿o poznaæ. - A pó¼niej próbka materia³u badawczego, jaki
nieziemcy mieli do dyspozycji: rozpoznawalne fragmenty Dallas, Muppetów czy
Kojaka, dzienników telewizyjnych - i nieprzerwany strumieñ reklamówek. - Wielu
nie zrozumieli¶my.
   Fiu! Jim chcia³ przerwaæ, ale potok ³±czno¶ci trwa³. W
dalszym ci±gu dowiedzia³ siê z niego, ¿e pojawienie siê statku Obcych
spowodowa³o nieprzyjazne reakcje ze strony si³ obrony powietrznej U.S.A.
Nieziemcy równie¿ wkrótce odgadli, ¿e na Ziemi wystêpuj± liczne konflikty miêdzy
ró¿nymi ugrupowaniami. Mieli nawet ju¿ odlecieæ, "poszukaæ lepszej planety",
kiedy dowiedzieli siê o planowanej wyprawie na Marsa. Wyda³o siê im, ¿e bêdzie
to idealne miejsce na pierwszy kontakt z ludzko¶ci±. I tak siê tu znale¼li, a
wkrótce znale¼li siê tu równie¿ dwaj ziemscy astronauci, pogr±¿eni teraz w
rozmowie, choæ do tej pory nie zobaczyli jeszcze ca³ych postaci czy nawet twarzy
swych nowych przyjació³. (Od pocz±tku bowiem nie ulega³o ¿adnej w±tpliwo¶ci, ¿e
jest to p r z y j a c i e 1 s k i e spotkanie, a owa przyja¼ñ ros³a miêdzy nimi
z ka¿d± chwil±.)
   - Teraz chcecie przywitaæ siê z innymi, a potem jeszcze
porozmawiamy?
   - Tak, oczywi¶cie.
   Sekwencja obrazów w my¶lach Ziemian przygotowa³a ich na to,
co mia³o nast±piæ, po czym ca³a tylna ¶ciana ich przedzia³u otworzy³a siê jak
ogromna przes³ona w obiektywie, ods³aniaj±c ogromn±, lekko jarz±c± siê
przestrzeñ. Kiedy siê zbli¿yli, dostrzegli, i¿ "stos b±belków" to w
rzeczywisto¶ci pow³oka otaczaj±ca puste wnêtrze; wszystkie "b±belki" otwiera³y
siê do ¶rodka, gdzie znajdowa³y siê jakie¶ konstrukcje, których przeznaczenia
Ziemianie nawet nie próbowali odgadn±æ. Na ¶cianach, suficie i pod³odze widnia³y
drzwi prowadz±ce do takich samych przedzia³ów jak ten, w którym tu przybyli;
niektóre z nich by³y jasno o¶wietlone, inne ciemniejsze, jeszcze inne zupe³nie
czarne. Ca³o¶æ przypomina³a ogromne audytorium czy salê kongresow±. U wej¶cia do
poszczególnych przedzia³ów sta³ nieziemiec, czasem dwóch lub wiêcej, a wszyscy
swymi pojedynczymi oczyma patrzyli w ich kierunku.














   I tu muszê siê zatrzymaæ, aby
przygotowaæ was na to, co do tej pory skrzêtnie omija³am: kszta³ty Obcych.
   Barwê oczywi¶cie znacie: g³ównie b³êkit nieba, tu i ówdzie
przetykany ja¶niejszymi lub ciemniejszymi plamami, od granatu do bladej
niebiesko¶ci, odcienie za¶ - od szarego do jaskrawego. A kszta³t oczu by³
ca³kiem ludzki, choæ rozmiar zbli¿ony do ¶redniej wielko¶ci beczki. A wspomniane
ju¿ macki - ka¿da zaopatrzona by³a w przyssawki, na razie nie aktywne, chyba ¿e
któremu¶ z w³a¶cicieli przysz³a ochota, by zawisn±æ u góry.
   Do tej pory nie wspomnia³am jeszcze wszak¿e o ogólnym ich
kszta³cie.
   Na Ziemi znajduje siê jedno i tylko jedno zwierzê, do
którego Obcy byli podobni i to bardzo. Mówi±c krótko i brutalnie, wygl±dem
przypominali olbrzymie niebieskie o¶miornice.
   Widok ich by³, oczywi¶cie, przera¿aj±cy.
   Poza oczywistymi problemami jêzykowymi (ten o¶miornic czy
ta o¶miornica?) odrodzi³y siê przy okazji wszystkie dawne stereotypy z powie¶ci
i filmów grozy. I nic dziwnego - by³y to bowiem f a k t y c z n i e zwyk³e
wielkie, powietrzodyszne o¶miornice; pó¼nij wszyscy dowiedzieli¶my siê, ¿e ich
ewolucja nast±pi³a w oceanach, a w miarê ich wysychania, Obcy stopniowo
przystosowali siê do ¿ycia na l±dzie. Ich p³aszcze zatraci³y zdolno¶æ odrzutu, a
cztery tylne macki przekszta³ci³y siê w koñczyny zdolne do poruszania siê po
l±dzie, podczas gdy pozosta³e przejê³y funkcjê manipulatorów oraz organów zmys³u
telepatycznego.
   G³owy ich by³y wielkie i ca³kowicie pozbawione ow³osienia;
nad pojedynczym okiem b³yszcz±ce. P³aszcze zaczyna³y siê w tym miejscu, gdzie
cz³owiek ma podbródek; pod nimi skrywa³y siê nosy i usta czy te¿ dzioby,
cokolwiek maj± o¶miornice. Poni¿ej faluj±cej krawêdzi p³aszcza ukazywa³a siê
ciemniejsza masa wyrostków, niczym kêpki sier¶ci, a miêdzy nimi widaæ by³o
drobne, bardzo delikatne macki o niewiadomym przeznaczeniu.
   W sumie, gdyby nie ich naprawdê przepiêkne ubarwienie, mi³y
zapach, a tak¿e wyj±tkowo przyjazne spojrzenie olbrzymich oczu, pierwszym
wra¿eniem cz³owieka na ich widok by³aby odraza granicz±ca z przera¿eniem.
   Ziemska prasa i telewizja na pocz±tku oczywi¶cie oszala³y;
nawet najstateczniejsze gazety pe³ne by³y tytu³ów w rodzaju: OLBRZYMIE
NIEBIESKIE OSMIORNICE NA MARSIE! O¶miornica! - ta nazwa sama w sobie nie wzbudza
zaufania, st±d ca³y ten mój przyd³ugi wstêp zamiast prostej relacji faktów z
notatek prasowych.
   Kiedy pojawi³y siê pierwsze zdjêcia, zrobi³o siê trochê
lepiej, poniewa¿ sylwetki Obcych by³y tak wdziêczne i gibkie. Ich zasadniczo
promieniste cia³a znajdowa³y siê wyra¼nie w stadium przechodzenia do postawy
pionowej, dwustronnie symetrycznej: cztery "tylne" nogi-macki by³y znacznie
d³u¿sze i mocniejsze, przez co uwalnia³y od konieczno¶ci chodzenia pozosta³e
cztery koñczyny. Szczerze mówi±c, je¶li (jak siê faktycznie dzia³o pó¼niej)
niezbyt du¿y osobnik wk³ada³ d³ugi p³aszcz z kapturem okrywaj±cym po³yskliwe
sklepienie czaszki, móg³ uchodziæ za mocniej zbudowanego cz³owieka. A Obcy
utrzymywali przewa¿nie postawê wyprostowan±, wygl±daj±c jak wielorêkie bóstwa
indyjskie - no i pachnêli przepiêknie. Tak wiêc, gdy Ziemianie lepiej siê im
przyjrzeli, dawne fantastyczne wyobra¿enia potworów komiksowych okaza³y siê
zdecydowanie nieodpowiednie i zosta³y wkrótce zapomniane.
   Podczas gdy Todd i Jim ch³onêli zmys³ami wygl±d
otaczaj±cych ich s³uchaczy - i odwrotnie - nowi przyjaciele rozsuwali ¶ciany ich
przedzia³ów i przenosili siedzenia na sam skraj.
   - Bêdziemy mówiæ wszyscy do wszystkich w ten sposób.
Poka¿emy wam. - I gestami wskazali siedzenia Jimowi i Toddowi. - Nie bójcie siê,
¿e spadniecie, z³apiemy was.
   Nastêpnie obaj nieziemcy stanêli z dwóch boków, mackami
komunikacyjnymi objêli ramiona Jima oraz Todda i zdawali siê s³uchaæ.
   - Nie... ubranie za grube. Mo¿ecie zdj±æ? Powietrze tu
dobre. - I obaj mê¿czy¼ni ochoczo odpiêli he³my (doznaj±c z miejsca zawrotu
g³owy od go¼dzikowego aromatu), po czym zaczêli siê rozbieraæ. Trochê by³o im
g³upio na oczach tylu obserwatorów, ale do cholery, nie mia³o to wiêkszego
znaczenia ni¿ widok nied¼wiadka bez majtek. Gdy byli ju¿ ca³kowicie nadzy,
usiedli ponownie, a macki powróci³y.
   - Ach! Bardzo dobrze!
   Po tych s³owach Obcy wyci±gnêli pozosta³e ramiona
komunikacyjne do swych braci zajmuj±cych s±siednie przedzia³y, ci za¶ jeszcze
dalej, tak ¿e w koñcu ca³y amfiteatr osnu³ siê jakby mistern± sieci±, w której
o¶rodku znajdowali siê dwaj Ziemianie.
   Kiedy to siê wszystko dzia³o, Todd poczu³, ¿e co¶ ³echce go
w ³ydkê. Spojrza³ w dó³ i dostrzeg³ ciemnoniebiesk± mackê wysuwaj±c± siê z
pomieszczenia pod spodem. Us³ysza³ czy raczej wyczu³ co¶, co mog³o byæ tylko
chichotem i w nastêpnej chwili nad krawêdzi± pod³ogi pojawi³o siê troje
okr±g³ych, jasnych oczu. Do nozdrzy Todda dolecia³ wyra¼ny korzenny aromat
zainteresowania.
   S±siaduj±cy z nim nieziemiec wyda³ karc±cy odg³os i machn±³
woln± mack± w kierunku ciekawskich oczu. - Ci m³odzi! - Zagl±daj±c za krawêd¼
pod³ogi Todd i Jim zobaczyli grupkê ma³ych nieziemców, którzy wyra¼nie usi³owali
w³±czyæ siê do sieci za pomoc± krótkiego spiêcia. - Nic nie szkodzi - u¶miechn±³
siê Todd. - Nam to ¿adna ró¿nica.
   Wówczas dwaj opiekunowie Ziemian zezwolili ma³ym, by swymi
mackami dotykali ich nóg i stóp.
   - Dobrze wiêc... wy zaczynacie? - odezwa siê s±siad Jima. -
Och, zaraz.. my nazywamy siê Anglowie. An-glo-wie - powtórzy³ na g³os. - A wy?

   - Witajcie, Anglowie! - powiedzia³ Jim do obu. - My
nazywamy siê lu-dzie. Ale - tu wskaza³ na jednego z nich - masz chyba w³asne
imiê, tylko dla siebie?
   No wiêc ta "godzina pytañ i odpowiedzi" sta³a siê wstêpem
do nauki trudniej umiejêtno¶ci mowy umys³ów. Chwilê zabra³o ustalenie
poszczególnych osobników, a i pó¼niej Ziemianie nie mieli pewno¶ci, czy im siê
to uda³o.
   - Zwyczajowo - o¶wiadczy³ Jim - gdy o kim¶ tu mówi±,
nastêpuje szybki obraz danego osobnika czy te¿ jakiej¶ jego czy jej
charakterystycznej cechy osobistej. Nie wydaje mi siê, by imiona wyra¿ane
s³owami czêsto tu wystêpowa³y. Nasi przyjaciele wszak¿e mówi±c o sobie
wypowiedzieli co¶ jakby imiona - Urizel i Azazel, o ile dobrze zrozumia³em.
Spróbujemy tak siê do nich zwracaæ i zobaczymy, co z tego wyjdzie. - Nastêpnie
otoczy³ Todda ramieniem i zwróci³ siê do nieziemców. - My razem to lu-dzie. Ale
on sam - wskaza³ rêk± - nazywa siê Todd. Ja, to Jim. Todd... Jim. Jim... Todd.
Rozumiecie?
   - Ja Jane, ty Tarzan - mrukn±³ Todd.
   - Zamknij siê, idioto, nie pora na ¿arty. Wpierw musimy siê
upewniæ co do ich poczucia humoru. Dobrze. Urizelu, Azazelu i wy, pozostali
Anglowie - czego chcecie siê najpierw dowiedzieæ o nas, ludziach?
   I tak siê zacz±³ najwiêkszy wyk³ad antropologiczny w ich
¿yciu. Zdumiewaj±co szybko wszystko zaczê³o siê toczyæ w sposób uporz±dkowany:
pytania ludziom przekazywali ich obaj nieziemscy przyjaciele. I nie by³o w tym
nic dziwnego, zwa¿ywszy na to, ¿e pierwsze informacje o Ziemi Obcy czerpali z
telewizji, i¿ pocz±tkowe pytania dotyczy³y spraw gospodarczych. Todda spotka³a
przyjemno¶æ odpowiedzi na pytanie "Co to s± pieni±dze?" Uda³o mu siê wywo³aæ w
umy¶le obraz ¶rodka wymiennego przechodz±cego z r±k do r±k w ¶wiecie cz³owieka.
Szczê¶liwie Anglowie znali rasê, do której da³o siê to odnie¶æ: Jim otrzyma³
telepatycznie obraz kosmatych br±zowych stworów nosz±cych nawleczone na ogony
stosy kwadratowych przedmiotów, które musia³y byæ prymitywnymi monetami.
   - Cholera, a jak który¶ naprawdê siê wzbogaci? - Todd nie
oczekiwa³ na to odpowiedzi, ale Anglowie zrozumieli sens tego pytania i
przekazali mu wyra¼ny obraz pompatycznie krocz±cego kosmacza, za którym
postêpowa³ orszak wyspecjalizowanych tragarzy monet z wyprê¿onymi ogonami
za³adowanymi po sam czubek.
   Roze¶mieli siê zarówno ludzie, jak i Anglowie.
   - A po co wam pieni±dze? - zapyta³ Azazel. Jim prze³kn±³
¶linê i spróbowa³ wywo³aæ obraz kasjera bankowego, skarbca, ksi±¿eczki czekowej.

   - Bojê siê, ¿e oni dostan± zupe³nego pomieszania w kwestii
systemu finansowego - powiedzia³ do Todda. - Ale do cholery, chyba jest on
bardziej sensowny ni¿ noszenie pieniêdzy na ogonie!
   - Zaczynam mieæ w±tpliwo¶ci - mrukn±³ Todd. - Nie, nie -
odezwa³ siê pospiesznie do Azazela. - Niewa¿ne.
   Z powy¿szego wynika wyra¼nie, ¿e Ziemianie nie byli
pierwsz± ras±, na jak± napotkali Anglowie. Jim i Todd otrzymywali przelotne
obrazy wielu innych obcych gatunków, planet, miast, statków. Ich przyjaciele
wyra¼nie nale¿eli do rasy galaktycznych turystów, uwielbiaj±cych zwiedzanie i
poznawanie nowych istot rozumnych.
   Co siê za¶ tyczy ojczystej planety Anglów - ju¿ dawno
bowiem Jim i Todd zyskali pewno¶æ, i¿ nie s± oni Marsjanami pokazano im obraz
¶wiata bardzo przypominaj±cego Ziemiê, ale zieleñszego, kr±¿±cego wokó³ s³oñca
typu GO. Widok pobliskich konstelacji pozwoli³ Ziemianom ustaliæ, i¿ s³oñce
znajdowa³o siê w pobli¿u mg³awicy w mieczu Oriona. Zbli¿enie obrazu ukaza³o
przeuroczy krajobraz z miastem zbudowanym równie¿ z "b±belków".
   Anglowie za¶ nie byli jedynymi mieszkañcami tej planety!
Znajdowa³a siê tam jeszcze jedna rasa... nie, chwileczkê, k i e d y ¶
zamieszkiwa³a ten ¶wiat inna rasa "wiele czasów temu". Z wielu nieziemskich
umys³ów pop³yn±³ ku Ziemianom obraz stworzenia przypominaj±cego z wygl±du
mor¶wina, lecz z nogami. - Odeszli - mówili Anglowie, ale czy oznacza³o to, ¿e
opu¶cili ten ¶wiat, czy te¿, ¿e wymarli, nigdy siê do koñca nie wyja¶nia³o; mo¿e
sami Anglowi tego nie wiedzieli. Teraz oni jedni zamieszkiwali ten ¶wiat.
   Jeden z ostatnich przekazanych faktów okaza³ siê
sensacyjny: marsjañskie "b±belki" nie by³y jedynym statkiem Anglów w Uk³adzie
S³onecznym. Umie¶cili oni kilkana¶cie innych wraz z wielk± ilo¶ci± sprzêtu na
Ksiê¿ycu, po drugiej stronie, gdzie nie mo¿na by³o tego wszystkiego dojrzeæ. Na
ich pok³adach znajdowali siê kolejni Anglowie, którzy po prostu chcieli spaæ a¿
do chwili znalezienia naprawdê obiecuj±cej planety. ("Obud¼cie nas dopiero
wtedy, gdy dok±d¶ dotrzemy!") W stanie u¶pienia znajdowa³y siê równie¿ bardzo
m³ode osobniki. Jeden (czy mo¿e kilka) ze statków zawiera³ przedstawicieli innej
rasy, których planeta by³a zagro¿ona, tote¿ Anglowie podjêli siê znale¼æ im
now±. (Z ich do¶wiadczenia wynik³o, ¿e galaktyka pe³na jest odpowiednich planet
tylko czekaj±cych na odnalezienie.) Tej konkretnie rasie potrzebne by³a
¶rodowisko wodne.
   Kolejny statek zawiera³ zestaw nasion i zapasów ¿ywno¶ci;
pomimo swobodnego zachowania Anglowie byli w istocie ras± bardzo praktyczn±,
je¶li chodzi o sprawy zasadnicze. I przynajmniej dwa ze statków by³y puste; na
jednym uprzednio podró¿owa³y jeszcze inne istoty, którym Anglowie ju¿ znale¼li
odpowiedni± planetê. Ostatni za¶ mia³ na pok³adzie spektakularny ³adunek, który
ju¿ wkrótce mieli zobaczyæ wszyscy Ziemianie.
   (Oczywi¶cie, dowiedziawszy siê o istnieniu nastêpnych
statków genera³owie i inni zaczêli natychmiast podejrzewaæ, i¿ s± tam równie¿
okrêty bojowe oraz inne urz±dzenia militarne, i podjêli realizacjê tajnych
planów zmierzaj±cych do przeprowadzenia lotu szpiegowskiego wokó³ Ksiê¿yca. Ale
nic z tego nie wysz³o i równie¿ nic wrogiego siê nie pokaza³o.)
   Ka¿de pytanie prowadzi³o do dziesiêciu nastêpnych; godziny
mija³y niczym minuty. W koñcu narastaj±ce uczucie pustki w ¿o³±dkach zmusi³o
Jima i Todda do pro¶by o przerwê.
   - Zjemy teraz?
   Okaza³o siê, i¿ Anglowie równie¿ byli g³odni i zmêczeni,
ale fascynacja opowie¶ci± ludzi nie dawa³a im przestaæ pytaæ. Jednak na s³owa
Jima rozleg³ siê okrzyk ulgi ze strony m³odych zebranych w przedziale poni¿ej.
Po chwili wnie¶li do audytorium kosze czego¶, co wygl±da³o jak suchary, i
zaczêli je roznosiæ w¶ród obecnych. Ka¿dy z Anglów wzi±³ jeden i wsun±³ go pod
p³aszcz, gdzie, jak zak³adali Ziemianie, znajdowa³y siê usta czy te¿ mo¿e dzioby
nieziemców.
   - Musimy sobie teraz wyja¶niæ sprawy p³ci - stwierdzi³
Todd, mówi±c z pe³nymi ustami. - A, do diab³a. Jak siê do t e g o zabraæ,
Tarzanie?
   - Mo¿e lepiej siê wstrzymaæ, dopóki nie znajdziemy
prawdziwej Jane? - Jego s³owa, niestety, siê sprawdzi³y. Co prawda, Todd spotka³
siê z pewnym zrozumieniem, kiedy zacz±³ opisywaæ ludzkie p³ci: - Ludzie tacy,
jak Jim i ja - wskaza³ na swe genitalia - nazywaj± siê "mê¿czyznami". Inni
ludzie maj± wyrostki t u, ale nie t u, i nazywamy ich "kobietami". Oba za¶
rodzaje s± potrzebne do powstawania m³odych. A jak u was powstaj± m³ode? -
zakoñczy³ pytaniem.
   I tu wszelkie pozory zrozumienia znik³y, a pytanie Anglów
Jak nazywacie Mathlon? - zapêdzi³o wszystkich w kozi róg. Obrazy umys³owe Anglów
wybieraj±cych co¶ z ka³u¿y niewiele pomog³y.














   To znowu ja, Theodora Tanton, od
siebie. Wybra³am to wszystko z d³ugiego raportu Jima, by przekazaæ nastrój i
niektóre z problemów; podejrzewam zreszt±, i¿ pewne kwestie poruszono dopiero po
obiedzie. I nie mordujcie mnie, siostry, o te sprawy p³ci oraz "wyrostki" -
facet siê w³a¶nie w ten sposób wyrazi³. Przewa¿nie przekazujê dialog tak, jakby
przez ca³y czas mówiono na g³os; nie podkre¶lam tego, czy dana wypowied¼ pad³a
telepatycznie, czy g³osem. Ludzie i Anglowie wypracowali sobie swoisty ¿argon
pó³s³owny, pó³telepatyczny, który spe³nia³ swe zadnie.














   Popo³udnie, czy te¿ raczej jego
reszta, minê³o równie szybko, jak ranek i wkrótce ¶wiat³o s³oneczne
przes±czaj±ce siê do wnêtrza audytorium nabra³o czerwonej barwy typowego
marsjañskiego wieczoru.
   - Musimy ju¿ wracaæ - powiedzieli mê¿czy¼ni. - Pewnie siê
ju¿ o nas boj±.
   - Okay! - rzek³ Urizel i wszyscy siê za¶miali. Ziemianom
najtrudniej by³o oswoiæ siê z tym, jak bardzo ¶miech Anglów przypomina³ ludzki -
oni za¶ my¶leli to samo o naszym.
   Zamkniêto wiêc drzwi, ludzie w³o¿yli skafandry, modu³
bezszelestnie wysun±³ siê ze swej luki i ranna podró¿ siê powtórzy³a, tyle ¿e w
odwrotnej kolejno¶ci. Ziemianie znowu spróbowali sprawa ta uprzednio nawraca³a
przez ca³y dzieñ - poj±æ ¼ród³o si³y napêdowej, ale zawsze ta sama odpowied¼ nie
przybli¿a³a zrozumienia ani trochê.
   - Robimy to cia³em - wyja¶niali Anglowie. - W³a¶nie tak...
- i mówi±cy te s³owa unosi³ siê kilka metrów w górê, bez wyra¼nego wysi³ku, po
czym znowu opada³. - Wy nie robicie, co? Znale¼li¶my wiele ras, które tego nie
robi±; a tylko jedn±, która robi. - I w g³owach Ziemian pojawia³ siê obraz
wielkiego stwora przypominaj±cego p³aszczkê, unosz±cego siê nad obcym
krajobrazem. Anglowie z ¿alem postukiwali siê w czaszki. - Lata ³adnie, ale nie
ma za du¿o mózgu. Mo¿e bêdzie pó¼niej.
   Teraz, w drodze powrotnej okaza³o siê jasne, i¿ przyjaciele
Ziemian po prostu napêdzali swój pojazd p o p y c h a j ± c go w górê od
wewn±trz, tak jak siedz±cy pod sto³em cz³owiek móg³by unie¶æ go na plecach, ale
bez konieczno¶ci posiadania punktu oparcia. I wyra¼nie ich to nie mêczy³o.
   - Jest to najpewniej jaka¶ antygrawitacja - Jim pó¼niej
przekaza³ na Ziemiê.
   Pokazano im jeszcze co¶: w pomieszczeniach na obu koñcach
pojazdu znajdowa³o siê okno w pod³odze, pod którym stercza³ rz±d ¶wiate³
zewnêtrznych, równie¿ podczerwonych. Zasila³y je niewielkie akumulatory.
   - Szybko siê zu¿ywaj± - stwierdzi³ Azazel, wyra¼nie
niezadowolony. I Anglowie w³±czyli ¶wiat³a zewnêtrzne, dopiero gdy znale¼li siê
nad l±downikiem. To urz±dzenie by³o pierwsz± konstrukcj± z metalu czy drutu;
jak± Jim i Todd zobaczyli u Obcych. Wygl±da³a na rêczn± robotê. - Dostali¶my to
od specjalnych istot - stwierdzi³ Azazel i przekaza³ obraz jakich¶ nieziemców
wyra¼nie w warsztacie. - Nie u nas.
   - My te¿ robimy ¶wiat³o - doda³ Urizel i spod jego (czy
jej) p³aszcza b³ysnê³a nagle ³agodna po¶wiata, która osi±gnê³a pewne natê¿enie,
po czym zgas³a. - Dzia³a - o¶wiadczy³ z naciskiem wiêkszy nieziemiec. ¦wiat³o
wyra¼nie przeznaczone by³o tylko do spraw specjalnych; Anglowie mieli
fantastycznie dobry wzrok, równie sprawny w nocy. Ziemianie podejrzewali, i¿
tamci u¿yli reflektorów g³ównie na rzecz ludzi, a nie ich samych. - Wy dobrze
nie widzicie w ciemno¶ci.
   - Mo¿e siê zdziwili, gdy¶my nie zobaczyli, jak wczoraj
nadlatywali - powiedzia³ Jim.
   A potem trzeba siê by³o po¿egnaæ i wracaæ do w³asnego
maleñkiego pojazdu. I zdaæ sprawozdanie kontroli lotu.
   - Za³o¿ê siê, ¿e przetrzymaj± nas parê godzin - nachmurzy³
siê Todd. Okaza³o siê, ¿e mia³ s³uszno¶æ. Kevin dobrze pamiêta okrzyk, jaki
rozleg³ siê w wielkiej sali, gdy kamera pochwyci³a ¶wiat³a zbli¿aj±cego siê
pojazdu. A potem astronauci spêdzili pó³ nocy przekazuj±c i zapisuj±c to
wszystko, co tu zrelacjonowa³am, pomijaj±c liczne wyciête przeze mnie
powtórzenia i pomy³ki.
   Och, zapomnia³am o jednej wa¿nej rzeczy. Na chwilê przed
odlotem z kopu³y wa¿nie wygl±daj±cy Anglo przekaza³ propozycjê za po¶rednictwem
Azazela.
   - Mówi, ¿e mogliby¶my was zabraæ na Ziemiê. Bêdzie szybko,
mo¿e trzydzie¶ci-czterdzie¶ci waszych dni. Zabierzemy tego cz³owieka, co teraz
jest na niebie, zostawimy tu wasze statki, zabierzecie je kiedy indziej. A wy
nam pomo¿ecie przywitaæ siê z Ziemi±.
   Co za propozycja! - I z miêkkim l±dowaniem na koñcu!
wyjêcza³ Todd w ekstazie.
   - Powiedz mu, ¿e tak, bardzo siê cieszymy - odpar³ Jim.
Zaraz... czy to wasz przywódca?














   I tu mamy kolejny temat, którym siê
dot±d nie zajmowa³am: system w³adzy u Anglów. Na ile mogli¶my w ogóle to
ustaliæ, nie mieli ¿adnego. Starsi Anglowie tworzyli lu¼n± strukturê cia³a
doradczego, w którym móg³ siê znale¼æ ka¿dy, kto mia³ na to ochotê. Wszelkie
kwestie, na przyk³ad, dok±d siê udaæ czy jak post±piæ w konkretnej sprawie,
rozstrzygano, jak siê wydaje, za pomoc± wspólnoty umys³ów. Kto¶ podsuwa³ jaki¶
pomys³, nad którym wszyscy siê zastanawiali do chwili uzyskania porozumienia. A
co siê dzia³o w przypadku jakiej¶ powa¿nej ró¿nicy zdañ? Anglom jednak siê
widocznie takie nie trafia³y. - Ka¿dy po kolei ma racjê - o¶wiadczy³ Azazel
niedbale.
   W ka¿dym razie sta³o siê tak, ¿e wielki powrót do domu
naszej zakoñczonej powodzeniem wyprawy marsjañskiej nast±pi³ na pok³adzie obcego
statku w ¿aden sposób nie podporz±dkowanego NASA, choæ Anglowie uprzejmie
przystali na utrzymywanie ³±czno¶ci z kontrol± lotu. Dziwili siê te¿ niezmiernie
¶cis³ym nadzorem, jaki o¶rodek kontroli lotu ¿yczy³ sobie nad nami sprawowaæ. U
nich by³o wyra¼nie tak, ¿e je¶li kto¶ chcia³ gdzie¶ lecieæ, to po prostu lecia³,
na ksiê¿yc czy gdzie¶.
   Wygl±da³o na to, ¿e rytua³ dojrza³o¶ci obejmowa³ zadanie
wykonania w³asnego pojazdu kosmicznego (za surowiec s³u¿y³ olbrzymi wysuszony
str±k nasienny) oraz przygotowanie go do dalekich wypraw. Dysponuj±c zmys³em
telepatycznym Anglowie nie obawiali siê tego, i¿ kto¶ siê mo¿e zagubiæ, a
zreszt± na ich w³asnej planecie nic im specjalnie nie grozi³o. Co najwy¿ej
który¶ z m³odych móg³ tak sw± telepatyczn± paplanin± czy natrêctwem dokuczyæ
starszemu, ¿e ten poskar¿y³ siê radzie, a ta z kolei uziemi³a ³obuziaka na
tydzieñ czy dwa. M³odym, tak jak wszêdzie, imponowa³a szybko¶æ, tote¿
nieustannie usprawniali swe pojazdy; które stawa³y siê niemal ich drugimi
domami. Jak mo¿na by³o wnioskowaæ, klimat na planecie Anglów nie nale¿a³ do
najsurowszych.
   Wszystko to wygl±da³o idyllicznie; nie tylko ja siê
zastanawia³am, dlaczego zatem opu¶cili swój ¶wiat...
   Dzieñ przybycia Anglów na Ziemiê zosta³ tak dok³adnie
omówiony w najró¿niejszych ¼ród³ach, ¿e mam tylko niewiele do dodania - na
przyk³ad o panice. Na pocz±tku wszystko sz³o normamie: wielkie be¿owe gniazdo
b±bli opada³o ku miejscu l±dowania - jedynej wyspie na morzu ludzi - eskortowane
pod koniec lotu przez wszystko, co lotnictwo zdo³a³o unie¶æ w powietrze. Statek
Obcych osiad³ sprê¿y¶cie i nim jeszcze skoñczy³ siê ko³ysaæ, w otwartych
drzwiach pojawi³y siê postaci Anglów ciekawie wygl±daj±cych na zewn±trz. Kilkoro
z nich unios³o trzech astronautów i przelecia³o z nimi ku otoczonemu kordonem
stra¿ników miejscu powitania.
   W¶ród towarzysz±cych astronautom Anglów znajdowali siê
Urizel i Azazel oraz paru starszych cz³onków rady, których uda³o siê do tego
namówiæ. Powitanie odbywa³o siê w sposób nader nietypowy: wszyscy widzieli, ¿e
astronauci próbowali zdaæ sprawozdanie dowódcy lotu zgodnie z rygorami
dyscypliny wojskowej, ale Anglów trudno by³o utrzymaæ w ryzach. Ju¿ po chwili
zaczê³y siê przekazy telepatyczne do wszystkich, bez zwracania uwagi na
protokó³. Nastêpnie dobrali siê do systemu nag³o¶nienia i zaraz wszyscy
us³yszeli: "Witajcie! Pokój! Przyjaciele!" Dziennikarze przerwali kordon
stra¿ników w pobli¿u statku i zaczêli wszêdzie w³aziæ. W¶ród reporterów z NASA
by³ i Kevin, który pó¼niej przekaza³ mi co nieco. Natomiast starsi cz³onkowie
rady Anglów, dla których jeden Ziemianin by³ podobny do drugiego, zaczêli
pozdrowiaæ policjantów i ludzi z bezpieki, którzy ze zwartymi ramionami
usi³owali przezwyciê¿yæ napór t³umu. Podczas za¶ powolnego przelotu astronautów
na miejsce powitania inni Anglowie zaczêli ju¿ krótkie przeloty nad g³owami
t³umu.
   Wszystko wiêc zwiastowa³o k³opoty i wkrótce siê to
wydarzy³o: paru m³odych Anglów wylecia³o ze swych przedzia³ów z ramionami
pe³nymi czego¶; przelecieli na prawo szukaj±c miejsca do l±dowania, wo³aj±c:
"Przyjaciele!" i ¶miej±c siê tym ca³kiem ziemskim ¶miechem. W ramionach za¶
unosili wyci±gniête z tanków hydroponicznych kwiaty - wielkie, aromatyczne
ro¶liny, które niestety wygl±da³y odrobinê jak granaty rêczne. T³um by³ wszêdzie
gêsty, tote¿ Anglowie nie l±duj±c zaczêli zrzucaæ owe kwiaty na g³owy gapiów. Ci
zafalowali: niektórzy zaczêli siê cofaæ w pop³ochu, inni napierali ciekawie. A
m³odzi nieziemcy kr±¿yli nisko ¶miej±c siê i obrzucaj±c ludzi kwiatami.
   Nagle kto¶ przestraszy³ siê naprawdê i w jednym miejscu
zaczê³a siê panika. Inni na widok uciekaj±cych, czuj±c ich napór sami zaczêli
biec. Rozleg³y siê okrzyki. Napór szybko narasta³ i nagle jaka¶ kobieta
krzyknê³a i upad³a.
   Wszystko to na ekranach telewizyjnych ukazywa³o siê jako
niewielki o¶rodek zamieszania, które nast±pi³o, gdy przez ca³y czas astronauci i
towarzysz±cy im Anglowie przeciskali siê miêdzy dwoma szeregami stra¿ników ku
podwy¿szeniu, gdzie czeka³ prezydent wraz ze sw± ¶wit±. Kiedy rozleg³y siê
okrzyki uciekaj±cych, orkiestra dêta marynarki wojennej zagra³a g³o¶niejszy
kawa³ek, co tylko wzmog³o zamieszanie, choæ muzyce uda³o siê zag³uszyæ okrzyki
przera¿enia.
   Wyczuwaj±c, co siê dzieje, Urizel odsun±³ siê od Todda i
wzlecia³ nad centrum paniki z zamiarem zapêdzenia m³odych Anglów z powrotem do
statku. Jednak pojawienie siê potwora o znacznie wiêkszych rozmiarach jeszcze
bardziej przerazi³o ludzi. Le¿±ca kobieta poczu³a pierwsze uderzenia stóp i
zaczê³a przera¼liwie krzyczeæ. Dostrzeg³szy j± Urizel da³ nura i wysun±³ d³ugie
macki, by j± podnie¶æ, czym ju¿ zupe³nie wystraszy³ wszystkich w okolicy.
   Mniej wiêcej wtedy rozleg³y siê syreny wozów policyjnych i
wycie zbli¿aj±cej siê karetki. To wywo³a³o zamieszanie w¶ród tych obserwatorów,
którzy jeszcze znajdowali siê z dala od o¶rodka paniki. Niektórzy starali siê
pozbieraæ swoje rodziny i uciekaæ jak najdalej, podczas gdy inni pchali siê w
sam ¶rodek rozgardiaszu. Wrzaski zaczê³y nabieraæ rytmu najwy¿szej trwogi. A
przez ca³y ten czas astronauci i Anglowie na czerwonym dywanie zmierzali ku
prezydentowi na podwy¿szeniu.
   Tu trzeba zauwa¿yæ, ¿e ka¿da obdarzona telepati± rasa jest
¶wiadoma niebezpieczeñstwa, jakie powoduje rozszerzaj±ca siê panika:
niebezpieczeñstwa nawa³nicy my¶li. Wszyscy wiêc Anglowie, zarówno na zewn±trz,
jak i wewn±trz statku, wyczuli, co siê dzieje i czym siê to mo¿e skoñczyæ. Ich
odpowied¼ nast±pi³a automatycznie.
   W doskona³ej harmonii wszyscy porzucili dotychczasowe
zajêcia i wys³ali jednolity, potê¿ny rozkaz telepatyczny: - CISZA! USPOKÓJCIE
SIC! ZASNIJCIE!... CISZA! USPOKÓJCIE SIF! ZA¦NIJCIE! - Rozkaz uderzy³ we
wszystkich ludzi zgromadzonych na placu.
   Taka by³a moc tego polecenia, ¿e ju¿ po pierwszym
powtórzeniu jêki i okrzyki zamar³y w ludzkich gard³ach. Ryk przeszed³ w osobliw±
ciszê, w której rozleg³o siê jeszcze kilka taktów marsza wojskowego, nim graj±ca
go orkiestra równie¿ podda³a siê dzia³aniu nakazu. Biegn±cy zwolnili kroku,
zatrzymali siê; g³owy ich opad³y, ujrzeli przed oczyma mi³y widok ziemi,
zapraszaj±cy, by siê na niej po³o¿yæ i odpocz±æ. I nagle, kilka chwil zaledwie
po tym, jak siê rozleg³ ten wszechpotê¿ny rozkaz, dziko podniecony t³um
przeistoczy³ siê w ³an u¶pionych ludzi. Niektórzy spali wtuliwszy g³owy w
kolana, inni rozci±gnêli siê ca³kowicie, opar³szy g³owy na cia³ach s±siadów.

   Policjanci i tajniacy równie¿ ulegli nakazowi; po chwili
heroicznej walki opadli na cia³a tych, których mieli utrzymywaæ z dala od
przybyszów.
   Orkiestra i g³o¶niki zamilk³y; na podwy¿szeniu dostojnicy
zachowali na tyle przytomno¶ci umys³u, by przed zapadniêciem w sen znale¼æ sobie
jakie¶ wygodne krzes³o. Prezydent ju¿ spa³; otworzy³ usta i wyda³ kilka
chrapniêæ ¶wiadcz±cych o g³êbi tej drzemki. Jego ma³¿onka spa³a bardziej
dystyngowanie. Z daleka nadlecia³a jaka¶ mewa, która przysiad³a na sekretarzu
stanu i zasnê³a na jednej nodze.
   Wysoko w górze nad o¶rodkiem zamieszania unosi³ siê Urizel
trzymaj±c w objêciach uratowan±, u¶pion± kobietê. Dostrzeg³ stoj±c± karetkê i po
p³yn±cych z jej strony obrazach psychicznych domy¶li³ siê, ¿e s³u¿y ona do
niesienia pomocy.
   - Zbud¼cie siê - poleci³ sanitariuszom. - Cz³owiek cierpi.
- Mê¿czy¼ni nagle odzyskali przytomno¶æ; przecieraj±c oczy pochwycili nosze.

   - Po³ó¿cie j± tutaj.
   Le¿±cy obok fotoreporter równie¿ siê zbudzi³, instynktownie
siêgn±³ po aparat i doczeka³ siê serii zdjêæ swego ¿ycia: fotografie Urizela z
kobiet± fotogenicznie wyci±gniêt± na jego mackach, podczas gdy w jego oku
widnia³y troska i wspó³czucie, znalaz³y siê na czo³ówkach wszystkich gazet, pod
nag³ówkami w rodzaju: "KOSMITA RATUJE KOBIET)æ PRZED NAPOREM T£UMU! KOSMITA
NIESIE URATOWANIA KOBIETF DO KARETKI!"
   (Pó¼niej dowiedzia³am siê od Kevina, który równie¿ siê tam
znajdowa³ i zbudzi³ siê jeszcze przed owym fotoreporterem, ¿e przebudzenie tego¿
szczê¶liwie nast±pi³o zbyt pó¼no jak na jeszcze bardziej sensacyjne ujêcie.
Nios±c kobietê Urizel stwierdzi³, ¿e jej budowa ró¿ni siê od cia³a znanych mu
astronautów, postanowi³ wiêc wykorzystaæ okazjê, by zbadaæ rozmieszczenie i
naturê "wyrostków", o których wspomina³ Todd - w wyniku czego odzie¿ kobiety
znalaz³a siê w jeszcze gorszym stanie ni¿ przedtem.)
   Okaza³o siê, ¿e kobieta nazywa siê C.P. Boynton. Odnios³a
jedynie lekkie pot³uczenia, a jej relacje dla prasy a¿ ocieka³y najwy¿szym
podnieceniem.
   - Tak siê ba³am, wiedzia³am, ¿e stratuj± mnie setki ludzi,
a ja tego nie prze¿yjê. Modli³am siê: "Bo¿e, pomó¿ mi!" I nagle zjawi³a siê ta
wielka b³êkitna istota lec±ca ku mnie jak anio³; siêgnê³a ku mnie i wyci±gnê³a
mnie spod tych strasznych nóg! A jak przepiêknie pachnê³a!
   Chcia³am przez to przekazaæ, ¿e ju¿ od pierwszego dnia
Anglowie stali siê ulubieñcami prasy.
   Wracajmy teraz do podwy¿szenia, gdzie nareszcie rozpoczê³o
siê oficjalne, prezydenckie powitanie. Perry taktownie zbudzi³ wielkiego
przywódcê mówi±c:
   - Panie prezydencie, s±dzê, ¿e chcia³ pan powiedzieæ kilka
s³ów - po czym automatycznie wpad³ we w³asn± mowê, akurat w porê, by powstrzymaæ
cz³onków rady Anglów przed odlotem do statku. Zagra³a orkiestra, raczej
niesk³adnie - ale to nieprawda, co mówi±, ¿e wówczas, czy kiedykolwiek pó¼niej
grali "Bo¿e, jak blisko do Ciebie". I wszystko potoczy³o siê zwyk³ym trybem.

   Kiedy przyszed³ czas na Todda, Jima i Perry'ego, by siê
rozstaæ ze swymi nieziemskimi przyjació³mi, z którymi spêdzili ponad miesi±c
wspólnej podró¿y, zaczê³y siê emocje. Jak stwierdzono, podczas drogi powrotnej
Pastor Perry szczególnie upodoba³ sobie Azazela. Teraz za¶, na podwy¿szeniu
wielkie b³êkitne sylwetki Anglów odwraca³y siê, by odej¶æ ku swemu statkowi i
pozostawiæ ludzi sobie samym. Wyprostowani na tylnych mackach, górowali nad
wszystkimi, gdy ¿egnali siê uprzejmie z prezydentem, jego ma³¿onk± oraz
sekretarzem stanu, obecnie ju¿ bez mewy. Perry cicho przysun±³ siê bli¿ej. Nagle
pad³ na kolana i otoczy³ ramionami macki, na których sta³ Azazel. Po chwilowym
zamieszaniu okaza³o siê, ¿e Perry po prostu tuli siê do nieziemca wcisn±wszy
twarz w jego bok - i p³acze. Co¶ mamrota³ pod nosem, co¶ tak osobistego, ¿e nikt
nie s³ucha³ poza Kevinem. A ju¿ w ogóle nikt nie móg³ siê dowiedzieæ, jakie te¿
my¶li Ziemianin i jego wielki nieziemski przyjaciel wymieniali miêdzy sob±.
   Ta osobliwa scena trwa³a tylko przez chwilê. Potem Perry
wsta³ z wielk± godno¶ci± i zaj±³ miejsce u boku Jima i Todda. A ju¿ po chwili
zapomniano o wszystkim, bo zaczê³o siê ogólne ¶ciskanie r±k i macek.
   Kevin, który sta³ tu¿ przy podwy¿szeniu, powiedzia³ mi
pó¼niej, ¿e z ust Perry'ego pad³y te s³owa: "Non Angli sed angeli" - a je¶li nie
od razu siê domy¶lili¶cie, co to znaczy, s³uchajcie dalej.
   Aby podsumowaæ wra¿enie, jakie ogólnie wywarli Obcy,
zacytujê list, jaki otrzyma³am w odpowiedzi na mój pierwszy apel, by zg³aszali
siê naoczni ¶wiadkowie. Jej autork± by³a Cora-Lee Boomer, lat obecnie
osiemdziesi±t dziewiêæ.
   "Oczywi¶cie ogl±da³am to wszystko w telewizji. Mo¿e zreszt±
w ten sposób widzia³am lepiej. Wojsko odgrodzi³o to wielkie piaszczyste miejsce,
suche jezioro Jakie¶tam. Wszêdzie postawili wartowników, ale ludzie i tak siê
dopchali. A oko³o jedenastej, pamiêtam dobrze, bo by³ to czas na karmienie
Donalda, zobaczyli¶my, jak toto zlatuje z nieba. Wygl±da³o jak wielka ki¶æ
winogron, tylko bez szypu³ek.
   I ca³y czas opada³o, naprawdê powoli, chyba po to, ¿eby
nikomu nic nie zrobiæ, a po chwili doko³a niego ju¿ lata³ helikopter i
fotografowa³. Mia³o taki kolor... jakby opalenizny, a zewsz±d stercza³y mu
anteny. Takie kule ¶ci¶niête razem jak co¶... jak plaster miodu. Kiedy
opublikowali zdjêcia, widaæ by³o te wygl±daj±ce na zewn±trz niebieskie oczy.
Bardzo ³adne. Szkoda, ¿e nie umiem tego lepiej wyraziæ.
   Przewa¿nie próbujê nie my¶leæ o tym; nawet dzi¶ po prostu
to widzê. Ale facet, z którym wtedy ¿y³am, on my¶la³, ¿e jest taki cwany. A ja
by³am m³oda i g³upia, i robi³am to, co mi kaza³. On powiedzia³, ¿e to wszystko
jest na nic. Trzymaj siê z dala od ¶mieci bia³ych, powiedzia³. Bardzo
przepraszam. By³am taka m³oda.
   Ale kiedy wyl±dowali i wyszli z tymi trzema astronautami, a
ja z bliska zobaczy³am ich oczy, pomy¶la³am, ¿e on nie ma racji. Oni wygl±dali
tak piêknie. Jakby nas rozumieli i troszczyli siê o nas. Poza tym siê
u¶miechali. Szkoda, ¿e nie chcia³am uwierzyæ w³asnym oczom.
   Wiêc widzia³am tylko sam pocz±tek. On wszed³ i zobaczy³, ¿e
ogl±dam, i wy³±czy³ telewizor (wszystkie programy to nadawa³y), a potem kaza³ mi
daæ je¶æ. Wiêc potem niewiele ju¿ widzia³am. No i przede wszystkim w ogóle nie
by³am na miejscu.
   Teraz my¶lê, ¿e on by³ g³upi i nie mia³ racji. Oni byli
dobrzy, dobrzy. Ale ja by³am taka m³oda i mia³am ma³o czasu, bo dziecko i praca.
Teraz gdy jestem stara, wiem, ¿e w ¿yciu jest co¶ wiêcej. Ciekawe, jak to
bêdzie. George'a ju¿ dawno nie ma.
   Pamiêtam tylko to wielkie oko, pe³ne mi³o¶ci. Czasem du¿o
p³aczê.
   Mam nadziejê, ¿e to jest to, co pani chcia³a. Z powa¿aniem,
Cora-Lee Boomer."














   To znowu ja, Theodora Tanton. No i
tak siê odby³o pierwsze spotkanie Ziemian z Anglami. Wiem, ¿e Bia³a Ksiêga nic
nie wspomina o panice oraz o tych drobiazgach, które dostrzeg³ Kevin. Ale one s±
te¿ wa¿ne, aby pokazaæ, jak siê rodzi³o n a s t a w i e n i e ludzi do Obcych,
aby wyt³umaczyæ w czê¶ci to, co siê wydarzy³o pó¼niej.
   Bo ludzie mogli okazaæ rozczarowanie czy zniechêcenie.
Anglowie nie mieli ze sob± ¿adnego sprzêtu. A wszystkie czytane przez nas dot±d
ksi±¿ki i ogl±dane filmy o Pierwszym Kontakcie zak³ada³y, ¿e w jego wyniku
uzyskamy dostêp do zaawansowanej techniki czy choæ do lekarstwa na katar. Jakie¶
¶wiecide³ka. Ale, jak powiedzia³ Urizel, jego rasa przynios³a nam tylko pokój i
przyja¼ñ - przynajmniej tylko w tym zakresie, w jakim ludzie mogli to
zaabsorbowaæ. Ich w³asne "efekty specjalne", takie jak antygrawitacja czy
telepatia, by³y po prostu wytworem cia³ i Anglowie nie mogli ich nikomu
przekazaæ, podobnie jak ludzie nie mog± przekazaæ nikomu na przyk³ad zmys³u
powonienia.
   A pó¼niej zdarzy³o siê jeszcze wiele rzeczy, które
rozochoci³y prasê. Ku zdziwieniu wszystkich nastêpnego dnia wielki statek po
prostu siê roz³o¼y³, a poszczególne przedzia³y rozlecia³y siê dooko³a. Wkrótce
na polu strze¿onym przez NASA le¿a³y tylko resztki wsporników i ro¶liny w
doniczkach.
   "OBCY CHC¡ ZOBACZYÆ ¦WIAT! KOSMICI ODWIEDZ¡ KATEDRY!
ANGLOWIE BADALI RELIGIE ¦WIATA! POSZUKIWANIA T£UMACZY! OBCY NIE UMIEJ¡ CZYTAÆ
ANI PISAÆ! KOSMICI CHC¡, POZNAÆ WSZYSTKICH NA ¦WIECIE! (W ten sposób
nieopierzeni pismacy grali na ludzkich emocjach. Na pocz±tku trudno by³o
oddzieliæ informacje od histerii.)
   I tak Anglowie zaczêli siê pojawiaæ tu i ówdzie, w ma³ych
grupkach czy nawet samotnie, o ka¿dej porze dnia i nocy. Oczywi¶cie w ten sposób
s³u¿by bezpieczeñstwa wszystkich wielkich mocarstw dosta³y krêæka.
   Okaza³o siê, ¿e za du¿o nie trzeba siê by³o martwiæ o
bezpieczeñstwo Anglów. Niezbyt ³atwo jest zabiæ telepatê: wrogie my¶li bij± w
niego niczym syrena, zanim jeszcze autor tych my¶li zdo³a co¶ przedsiêwzi±æ. Nie
wiem, czy w Bia³ej Ksiêdze to opisano, ale podam to jako przyk³ad:
   Pewnego popo³udnia paru Anglów przebywa³o w Libii,
rozmawiaj±c z lud¼mi na rynku obok szosy, któr± jak szalone ¶miga³y samochody
nie zwa¿aj±c na chodz±ce po szosie byd³o i w ogóle. Nagle ka¿dy z Anglów
schwyci³ po jednym czy dwoje ludzi stoj±cych obok nich i wszyscy unie¶li siê w
górê, mo¿e jakie¶ dwadzie¶cia metrów. Jednocze¶nie dwóch innych Anglów schwyci³o
pewien samochód i cisnê³o na utworzone w ten sposób wolne miejsce, do góry
ko³ami. Sekundê pó¼niej rozleg³a siê eksplozja umieszczonej w samochodzie bomby,
a parê osób w okolicy dozna³o niegro¼nych obra¿eñ. Natomiast siedz±cy w
samochodzie terrory¶ci byli martwi.
   Wszystko sta³o siê tak nagle, ¿e nikt siê nie zorientowa³;
dopiero pó¼niej ludzie siê domy¶lili, i¿ jacy¶ szaleñcy chcieli wysadziæ Anglów
w powietrze, a ci podjêli kroki obronne na rzecz siebie samych i otaczaj±cych
ich ludzi. Kiedy ju¿ by³o po wszystkim, oto, co siê utrwali³o w umys³ach
¶wiadków wydarzenia: Anglowie uratowali ludzi.
   Potem nast±pi³o kolejne wydarzenie, które mog³o zostaæ
opisane na ³amach Bia³ej Ksiêgi. Anglo imieniem Gavril jecha³ w samochodzie z
lud¼mi tak zwanym "szlakiem widokowym" prowadz±cym szos± zwan± Corniche, na
po³udniu Francji. Gavrilowi znudzi³o siê patrzeæ na brudne Morze ¦ródziemne
(s±dzê, ¿e odbiera³ my¶li umieraj±cych ryb i ptaków morskich), tote¿ zacz±³ siê
wierciæ na miejscu.
   W nastêpnej chwili wyprysn±³ w powietrze z otwartego
kabrioletu, szybko go prze¶cign±³, a pó¼niej spocz±³ na porêczy pobliskiego
wiaduktu. W dole bieg³y tory kolejowe. Kiedy samochód jego opiekunów dotar³ do
Gavrila, ten sta³ z zamkniêtym okiem, wyra¼nie skupiony, tote¿ ludzie czekali na
niego w milczeniu.
   W oddali rozleg³y siê gwizdki poci±gu i Gavril otworzy³
oko. - Teraz okay - powiedzia³. - Ludzie widz± ludzi. - I wsiad³ ponownie do
samochodu, nic wiêcej nie wyja¶niaj±c. Oczywi¶cie jego opiekunowie pospieszyli z
pytaniami, szczególnie dlatego, ¿e przy torze zaczê³o siê jakie¶ zamieszanie.

   Okaza³o siê, ¿e Gavril odebra³ my¶li ludzi w dwóch
poci±gach zbli¿aj±cych siê do siebie ze straszn± szybko¶ci± w tunelach poni¿ej.
Stwierdziwszy, i¿ tor jest pojedynczy, Anglo siê zainteresowa³ i wyskoczy³ z
samochodu, by to sprawdziæ.
   Jego obawy siê potwierdzi³y. Za chwilê dojdzie do strasznej
katastrofy. Gavril przes³a³ silne sygna³y telepatyczne maszynistom poci±gów (a
trudne to by³o zadanie - nadawanie w dwu przeciwnych kierunkach):
"Niebezpieczeñstwo! STOP!" Tak jak zaznaczy³am, nie by³o ³atwo. Kiedy
ostatecznie poci±gi siê zatrzyma³y, maszynista jednego widzia³ reflektory
drugiego.
   No i kiedy opiekunowie Gavrila dowiedzieli siê, co on
takiego uczyni³, wezwali prasê, a setki wdziêcznych pasa¿erów zala³y okolicê.
Tego wieczoru we wszystkich francuskich gazetach ukaza³a siê fotografia Gavrila
unosz±cego siê nad lokomotyw±, z podpisem "ANGE DE MERCI". Bez jego interwencji,
jak siê okaza³o, zginê³oby oko³o sze¶ciuset osób; kto¶, zapewne terrory¶ci,
uszkodzi³ wy³±cznik automatyczny i urz±dzenia alarmowe.
   Oczywi¶cie prasy nie da³o siê ju¿ pó¼niej opanowaæ; na
czo³ówki gazet trafi³y dziesi±tki podobnych wydarzeñ, prawdziwych lub nie.
Mno¿y³y siê pogl±dy, i¿ Anglowie s± symbolami dobroci czy te¿ powodzenia i ¿e
dobrze jest przebywaæ w obecno¶ci którego¶ z nich. Ludzie nawet zaczêli ich
podskubywaæ, chc±c uszczkn±æ "na szczê¶cie" choæ kawa³ek ich twardej skóry.
Sytuacja mog³a siê okazaæ niebezpieczna i bolesna, gdyby nie zabezpieczenie w
postaci umiejêtno¶ci przejmowania my¶li. Prawdê mówi±c to kilku m³odych Anglów
dozna³o niewielkich obra¿eñ skóry, dopóki Obcy nie wpadli na pomys³, by nosiæ
pow³óczyste szale, które w razie potrzeby mogli poci±æ na kawa³eczki i rozdawaæ
jako talizmany. - Wasi ludzie s± trochê nie tego - mówi³ Urizel do Todda.
Oczywi¶cie wszelkie w³adze rozp³ywa³y siê w przeprosinach, ale t³umu nie da siê
opanowaæ. Anglowie za¶ przyci±gali ku sobie autentyczne t³umy rozgor±czkowanych
ludzi, zupe³nie ró¿nych od zwyk³ych ciekawskich czy te¿ szukaj±cych sensacji.

   Przez ca³y ten czas dzia³y siê ró¿ne rzeczy, które powinnam
znaæ i opowiedzieæ wam o nich, poniewa¿ na pewno nie wspomina o nich Bia³a
Ksiêga, ale w³a¶ciwie to ja nigdy nie skoñczy³am swoich badañ (prawdê mówi±c
nigdy ich nie zaczê³am). Aby to zrobiæ, musia³abym je¼dziæ do tych nielicznych
krajów, które jeszcze pozosta³y; Anglowie bowiem odwiedzali ludzi i miejsca, o
których nigdy nie wspominali NASA, a nawet Toddowi, Jimowi i Perry'emu, mimo ¿e
ci stanowili niejako ich orszak urzêdowy.
   Mo¿ecie wiêc w tym miejscu zapytaæ, po co ten ca³y wstêp,
skoro nie mam do przekazania ¿adnych wyników badañ? Och, badania by³y tylko
pretekstem skrywaj±cym prawdê, która dosta³a siê w moje rêce. Zaczekajcie!
   Na razie wydarzy³y siê dwie sprawy, które przyci±gnê³y
uwagê wszystkich.
   Po pierwsze, ich plan odej¶cia.
   Odej¶cia? Odlotu w kolejny etap wêdrówki po galaktyce - by
mo¿e ju¿ nigdy nie powróciæ?
   By³ to wstrz±s. Mo¿e jacy¶ wa¿niacy gdzie¶ tam skalkulowali
sobie, jak to siê wszystko ma zakoñczyæ, ale te kalkulacje nie dotar³y do
przeciêtnych ludzi. Ksi±¿ki i filmy nadawa³y sprawie kontaktu z Obcymi jak±¶
trwa³o¶æ: albo nieziemcy usi³owali przej±æ kontrolê nad Ziemi±, albo Ziemianie
dostawali siê na planetê tamtych, albo c o ¶ sugerowa³o, i¿ nast±pi± jakie¶
dalsze kontakty, a przynajmniej trwa³e skutki. Nie tak jak teraz: "Cze¶æ, jak to
mi³o was poznaæ, do widzenia". W i z y t a. Czy tylko o to chodzi³o.
   Wygl±da³o na to, ¿e odpowied¼ brzmi "tak".
   Dlaczego? Nie to, ¿eby kto¶ powa¿nie my¶la³, i¿ Anglowie
pozostan± na zawsze, ale czemu odlatuj± tak prêdko?
   Odpowied¼: musz± dogl±daæ pewnych spraw. Na Ksiê¿ycu
czeka³y te bobry, krokodyle czy co¶ tam - aby Anglowie znale¼li im planetê
pokryt± wod±. No i... mój Bo¿e, przecie¿ znajdowa³a siê tam ca³a masa
pozosta³ych Anglów, którzy mieli siê dopiero obudziæ, kiedy czuwaj±cy znajd± im
p r a w d z i w ± planetê! Ziemia, oczywi¶cie, siê nie nadawa³a. Anglowie
usi³owali tego po sobie nie pokazywaæ, ale prawda wysz³a na jaw: Ziemia by³a dla
nich jakby planetarnymi slumsami; zbyt brudna, ska¿ona, wyeksploatowana i
przeludniona, by na niej zamieszkaæ. "Ciekawe miejsce do z w i e d z a n i a,
ale..."
   Szczerze mówi±c, to ¿adne ziemskie w³adze nie zaproponowa³y
im jakiego¶ terytorium, na którym Obcy mogliby siê osiedliæ. (Niektóre osoby
prywatne, szczególnie zamieszkuj±ce w Teksasie i Australii, które posiada³y
wyj±tkowo du¿e po³acie powierzchni Ziemi, zrobi³y, co prawda, pewne oferty
"zainteresowanym rodzinom Anglów".)
   Ludzie uwa¿ali, ¿e najlepiej by³oby, gdyby Anglowie
osiedlili siê na Ksiê¿ycu, czy gdzie¶ indziej, ale stosunkowo blisko. A co z
Wenus czy Marsem? Czy nie mogli przebudowaæ której¶ z tych planet za pomoc±
magicznych urz±dzeñ planetotwórczych? I zostaæ w Uk³adzie S³onecznym?
   Odpowied¼: Niestety, nie maj± ¿adnych magicznych urz±dzeñ
planetotwórczych, a bez nich wszelkie pozosta³e planety w Uk³adzie S³onecznym
zupe³nie, ale to zupe³nie nie nadaj± siê do zamieszkania. Bardzo im przykro.















   Wszystko to dzia³o siê w coraz
szybszym tempie: ró¿ni ludzie proponowali Anglom czasem naprawdê niezwyk³e
zajêcia albo sugerowali, w jaki sposób mogliby oni urz±dziæ siê na Ziemi. Nawet
mafia bardzo siê interesowa³a ich zdolno¶ciami telepatycznymi, które by³yby
idealne u stra¿ników. Ró¿ni dziwni Arabowie odwiedzali ich w nocy. Kilka
wielkich ko¶cio³ów oferowa³o Anglom znaczne sumy, by zostali i odprawiali
nabo¿eñstwa. No i oczywi¶cie niezliczone propozycje z wszelkiego rodzaju s³u¿b
bezpieczeñstwa i wywiadowczych.
   Wszystkiemu temu Anglowie przys³uchiwali siê z pogodn±
tajemniczo¶ci±. Pewnego wieczoru, gdy omawiano gospodarkê Ziemi, przys³uchuj±cy
siê temu Anglo wyci±gn±³ skorupê owocu wielko¶ci orzecha kokosowego, po brzegi
wype³nion± kamieniami, które wygl±da³y na piêcio- i dziesiêciokaratowe brylanty
najczystszej wody. - Podobaj± siê wam? - zapyta³ Anglo. - Zebrali¶my je tam -
doda³ machaj±c mack± mniej wiêcej w kierunku Alfy Centauri. - We¼cie sobie. -
Nim siê wyja¶ni³o, ¿e Anglo zaprasza³ ludzi do Centaura, a nie do ³adowni swego
statku, zd±¿y³ siê ju¿ za³amaæ rynek diamentów od Pretorii do Zurychu.
Domniemywano te¿, i¿ Anglowie maj± gdzie¶ skrytki ze z³otem czy innymi skarbami,
jakie tylko cz³owiekowi mog± przyj¶æ na my¶l.
   Im osobi¶cie najbardziej podoba³y siê kwiaty, szczególnie
du¿e okazy mlecza. Kiedy siê o tym dowiedziano, procesje ludzi przychodz±cych do
Anglów z osobistymi pro¶bami nabra³y nowego wygl±du.
   Wszystko to jednak nie wp³ynê³o na ogólny obraz przybyszów
jako po prostu dobrotliwych cudotwórców, anio³ów ³aski - czy, jak mo¿na ju¿
teraz powiedzieæ, skoro zbli¿amy siê do sedna sprawy, po prostu anio³ów. Zaiste,
wkrótce mia³ siê rozlec p³acz i zgrzytanie zêbów. Dzieñ odlotu malowa³ siê tak
czarnymi barwami. Ludzie po prostu nie chcieli o tym my¶leæ.














   I wówczas wydarzy³a siê sprawa druga,
a raczej szok. Zdawa³o siê, i¿ Anglowie dochodz± do koñca swych badañ na szych
kultur, a szczególnie naszych religii - o ile s³owo "badania" zbyt
rygorystycznie nie okre¶la tego, co oni robili, czyli po prostu zadawali
pytania. Interesowa³o ich jednakowo wszystko, co robimy, niezale¿nie czy
dotyczy³o to zarz±dzania wytwórni± barwników, czy te¿ odprawiania nabo¿eñstwa w
katedrze Notre-Dame. Zawsze jednak wypytywali o ludzkie przekonania religijne
czy te¿ raczej o boga lub bogów. Nigdy nie zapominali o jednym pytaniu: "Gdzie
jest twój bóg?"
   A kiedy ju¿ otrzymali wszelkie informacje o, powiedzmy,
panteonie indyjskim, zawsze koñczyli pytaniem: "Gdzie oni s±? Gdzie oni s± t e r
a z?"
   Oczywi¶cie otrzymywali najdziwaczniejsze odpowiedzi. Ludzie
pokazywali na niebo albo na opactwo westminsterskie, lub te¿ na Z³ot± Pagodê;
jaki¶ facet zabra³ ich do Wielkiego Kanionu. Kiedy jednak Anglowie pytali o o g
1 ± d a n i e danego boga czy bogów, no to trzeba siê by³o mêczyæ z okre¶leniami
w rodzaju "niematerialni", "transcendentalni" czy "immanentni". Pytaj±cy za¶
wygl±dali na... no, mo¿e nie rozczarowanych, ale bardzo powa¿nych.
   W koñcu pewnego dnia Todd odwróci³ role. - A wy macie boga?
- zapyta³.
   - O, tak. Wielu.
   - A gdzie oni s±, ci wasi bogowie?
   Stali rozmawiaj±c na balkonie ponad zalan± ¶wiat³em
ksiê¿ycowym Wielk± Pagod± Moulmein. Azazel pomacha³ mack± w kierunku Ksiê¿yca. -
Tam - powiedzia³.
   - Wasi bogowie s± z waszymi statkami? To znaczy, duchem? -
Nie. Bogowie... s± tam! Wielu. Niektórzy ¶redni, inni bardzo starzy, jeden nowy,
wa¿ny, obecnie najwiêkszy. W statku.
   No wiêc wszyscy wyobra¿ali sobie, ¿e chodzi o rze¼by czy
wizerunki, czy jakie¶ ¶wiête relikwie. Anglowie wszak¿e zapewniali, ¿e bogowie
s± ¿ywi i to nawet bardzo. Tyle ¿e ¶pi±, jak inni Anglowie.
   No to, hm... czy mo¿na by³o ich zobaczyæ? Czy ludzie
mogliby tam polecieæ i ujrzeæ paru?
   Ale¿ oni s± u¶pieni, powtórzy³ Azazel. Potem wda³ siê w
d³u¿sz± debatê z Urizelem.
   - Mo¿e dobrze bêdzie ich raz obudziæ - zakonkludowa³
Urizel. - Sen w podró¿y d³ugi. Chcecie, ¿eby ich tu sprowadziæ, pokazaæ wam?

   Czy chcemy!
   W¶ród obecnych by³o trzech reporterów. Oto efekt: "ANGLOWIE
MAJ¡ PRAWDZIWYCH BOGÓW U¦PIONYCH NA KSIʯYCU." "BOGOWIE ANGLÓW ODWIEDZ¡ ZIEMIÊ!"

   I tak oto delegacja Anglów uda³a siê na Ksiê¿yc, by
przygotowaæ swoich bogów. Natomiast w³adze amerykañskie przygotowywa³y siê do
nadprzyrodzonej wizyty. Wówczas, oczywi¶cie, nikt nie wierzy³, ¿e chodzi o co¶
nadprzyrodzonego; wszyscy wyobra¿ali sobie, ¿e zobacz± jedynie innych Anglów w
przebraniach.
   Anglowie jednak zdawali siê braæ wszystko bardzo powa¿nie.
Wszyscy zjechali siê z ca³ej Ziemi i odtworzyli statek. Na ten widok komitet
powitalny zdecydowa³, ¿e sam równie¿ powinien siê za sprawê wzi±æ powa¿nie i
zaprosi³ na miejsce l±dowania g³owy ziemskich ko¶cio³ów. Ówczesny papie¿ by³
zapalonym podró¿nikiem i zwolennikiem kontaktu; wrêcz ¿yczy³ sobie byæ obecnym.
Oczywi¶cie spowodowa³o to olbrzymi zamêt w krêgach ko¶cielnych; niektórzy
widzieli w tym uznanie religii pogañskiej. Papie¿ odpar³ jednak: - Nonsens.
Lepiej niech wszyscy z nas tu siê zjad±, by zobaczyæ, co te¿ tam oni maj±. - I
po raz pierwszy patriarcha prawos³awny przysta³ na propozycjê papie¿a. Obaj
anglikañscy arcybiskupi oczywi¶cie te¿ siê chêtnie zgodzili, a przy³±czy³y siê
do nich wszystkie wyznania protestanckie. Widz±c zatem to bezprecedensowe
ekumeniczne zgromadzenie chrze¶cijan, g³owy religii niechrze¶cijañskich te¿
zapragnê³y uczestniczyæ i w koñcu to, co zapowiada³o siê jako pokaz nieziemskich
bo¿ków, uros³o do potê¿nego spotkania na szczycie g³ów wszystkich religii
¶wiata, które ca³a Ziemia ogl±da³a w telewizji. Potrzebny by³ do tego specjalny
komitet organizacyjny, a opracowanie protoko³u sta³o siê koszmarem dla licznych
mistrzów ceremonii.
   Po kilku dniach okaza³o siê, ¿e mieli¶my do czynienia ze
swoist± konfrontacj± wszystkich ziemskich religii z ich nieziemskimi
odpowiednikami. By³a to jednak konfrontacja, któr± Ziemia przegra³a ju¿ na
starcie: my mieli¶my ludzkich dygnitarzy w najró¿niejszych uroczystych strojach,
oni za¶ mieli - bogów.
   Sta³o siê to jasne, gdy pewnego wieczoru mniej wiêcej
tydzieñ po odlocie Anglów na Ksiê¿yc inny wielki b±blowaty statek sp³yn±³ cicho
jak æma, w ¶wietle reflektorów, na przygotowane l±dowisko. (W³adze wiele siê
nauczy³y z tego pierwszego niepowodzenia; zachowano wys³an± chodnikiem ¶cie¿kê
do komitetu powitalnego, ale ludzi usuniêto równie¿ z ca³ego obszaru wokó³
statku, gdzie Anglowie mogli wylatywaæ poza protoko³em. W ogóle t³um zatrzymano
z dala od wszystkiego, za skleconymi naprêdce rzêdami siedzeñ, za miejscami, na
których pobierano op³atê. W górze zawieszono olbrzymie ekrany wideo, tote¿
wszyscy obecni widzieli doskonale.)
   I bogowie Anglów nadlecieli! Wkrótce wszystkie miejsca
siedz±ce by³y zajête, a t³um napiera³ z zewn±trz.
   Gdy statek osiad³ na ziemi, wszyscy mogli zobaczyæ, ¿e jest
to znacznie wiêksza jednostka, z wiêkszymi "b±blami" oraz wielkim pêcherzem
centralnym czy te¿ kopu³±. Zjawili siê wszyscy Anglowie, ustawieni w krêgu
otaczaj±cym miejsce l±dowania, spokojni jak nigdy. W¶ród nich sta³a grupka
ziemskich dzieci z narêczami kwiatów, które mia³y daæ przybywaj±cym bóstwom.

   Otworzy³y siê drzwi zewnêtrzne i pojawi³a siê w nich
olbrzymia, nieco zgrzybia³a postaæ Angla, którego wielkie oko ³zawi³o i mruga³o
w ¶wietle reflektorów. Przybysz okryty by³ ca³y czym¶, co przypomina³o szcz±tki
zwierz±t, szczególnie rybimi ogonami i g³owami, a nad okiem mia³ gigantyczn±
maskê jakiej¶ nieznanej bestii.
   - Jest to... hm, animistyczny totem z dawnych wieków
odezwa³ siê g³os komentatora. - Zdumiewaj±co d³ugowieczny. - Asystuj±cy Anglowie
podali plemiennemu bo¿kowi jaki¶ ociekaj±cy wod± k±sek jedzenia i poprowadzili
go ku odgrodzonemu miejscu, gdzie sta³y wy¶cie³ane ³o¿a. Stwór porusza³ siê na
wszystkich mackach nie staraj±c siê chodziæ wyprostowany; wyra¼nie pochodzi³ z
epoki, gdy Anglowie wci±¿ jeszcze byli ras± na wpó³ wodn±.
   Nastêpnie pojawi³ siê jaki¶ bary³kowaty kszta³t, oty³y i
najwyra¼niej zniedo³ê¿nia³y z wiekiem. Jego oko wyra¿a³o co¶ w rodzaju
z³o¶liwo¶ci po³±czonej z roztargnieniem; toczy³ nim dooko³a, gdy odprowadzano go
na miejsce odpoczynku.
   - Wczesny bo¿ek p³odno¶ci - wyja¶ni³ komentator, który by³
antropologiem pospiesznie wezwanym do pe³nienia tej funkcji. - Dalej uka¿± siê
kolejne inkarnacje tej postaci. Proszê zwróciæ uwagê na wzrastaj±c± z³o¿ono¶æ
kulturow±.
   (Co czujniejsi przedstawiciele prasy, widz±c, do czego to
wszystko prowadzi, wysy³ali rozpaczliwe wo³ania o antropologów, etnologów i
kogokolwiek, kto móg³by zinterpretowaæ to, co siê dzia³o.)
   - Tu oto - powiedzia³ jeden z nich, gdy po czerwonym
dywaniku zaczê³a siê przesuwaæ procesja jeszcze wy¿szych i imponuj±cych bóstw
Anglów - mamy ich odpowiedniki ziemskiego poziomu Asztarte lub Isztar.
   Przechodz±ca bogini obróci³a swe wielkie oko i rzuci³a
dziennikarzowi takie spojrzenie, ¿e ten upu¶ci³ swój notatnik. Wówczas ju¿ dla
wszystkich sta³o siê jasne, z postury i zachowania przybyszów, ¿e nie s± to po
prostu zwykli Anglowie poprzebierani w kostiumy, nie mówi±c ju¿ o nieruchomych
czy poruszanych wizerunkach bo¿ków. Nie: mieli¶my do czynienia z zupe³nie now±
kategori± istot ukazuj±cych siê noc± przed oczyma t³umu, który dziwnie umilk³.
Nawet dzi¶ nie wiemy, kim oni byli. Wiemy tylko, ¿e widzieli¶my bogów.
   Ostatnia postaæ w tej grupie nawet oczom Ziemian ukaza³a
siê jako promienna sylwetka; ona jedna zdawa³a siê mieæ ¶wiadomo¶æ obecno¶ci
dostojników religijnych zebranych na podwy¿szeniu. Ol¶niewaj±cy blask, jej
po³yskliwe, iskrz±ce siê szaty sprawia³y, ¿e raz zdawa³a siê ona (wszyscy bowiem
Ziemianie obserwuj±cy tê scenê zgadzali siê, ¿e jest to "ona") osobliwie
uwodzicielsk± Kosmitk±, kiedy indziej za¶ ol¶niewaj±c± ziemsk± piêkno¶ci±. Kiedy
st±pa³a wdziêcznie po dywanie, unios³a jedno ramiê-mackê, a z mroku sp³yn±³ na
nie jastrz±b. Rozleg³y siê dochodz±ce sk±d¶ d¼wiêki muzyki.
   Z pewnym lekcewa¿eniem pozwoli³a siê zaprowadziæ na
odgrodzone miejsce; kiedy siê obraca³a, jej umalowane oko przes³a³o Jego
¦wi±tobliwo¶ci wyra¼ne mrugniêcie. Nastêpnie siê pochyli³a, by przyj±æ narêcze
kwiatów od oszo³omionego dziecka, podesz³a do olbrzymiej sofy i wyci±gnê³a siê
na niej.
   Niepotrzebny by³ ¿aden komentator, by oznajmiæ, ¿e oto
przesz³a wielka Afrodyta.
   Za ni± pojawi³a siê olbrzymia, posiwia³a postaæ, która
utyka³a, podobnie jak ziemski Wulkan. A jeszcze pó¼niej ukaza³ siê potê¿ny
osobnik o rozkazuj±cym wygl±dzie, który kroczy³ z³owieszczo, spogl±daj±c
pogardliwie dooko³a i wymachuj±c obcym orê¿em. Oko jednak mia³ jasne i m³ode,
choæ ca³a reszta zwiastowa³a wojnê i gniew; tak w³a¶nie Mars musia³ wygl±daæ w
oczach jego matki.
   Wbieg³y nastêpnie grupki i gromadki osza³amiaj±co odzianych
i zdobionych klejnotami figurek, niektóre z instrumentami muzycznymi -
odpowiedniki muz, nereid, oread czy driad z greckiego panteonu albo peri, elfów
czy algerytów - z innych. Tañczy³y one pod ³ukami têczy, graj±c i ¶piewaj±c,
wieszcz±c nadej¶cie majestatycznego, posiwia³ego boga, owego starca o
nieograniczonej potêdze czy w³adzy, obojêtnie czy nazwaliby¶my go Zeusem,
Jowiszem, Wotanem czy Jehow±. Choæ nocne niebo by³o czyste, jego nadej¶ciu
towarzyszy³y odleg³e d¼wiêki grzmotów.
   Kiedy ci wszyscy bogowie przechodzili obok Anglów, w¶ród
tych ostatnich zerwa³y siê ¶piewy. Po raz pierwszy ludzie s³yszeli ¶piewaj±cych
Anglów, a pie¶ni te zda³y siê im zarówno osobliwe, jak i przyjemne dla ucha.

   I wci±gi nadchodzi³y: bóstwa nieznane oczom przedstawicieli
kultury Zachodu, ale znacznie bardziej znajome Persom, Hindusom czy Chiñczykom:
niektóre w dziwacznych, rozbudowanych kostiumach i serpentynowych ozdobach, z
wielkimi zaplecionymi w loki i przetykanymi piórami konstrukcjami na g³owach,
przedstawiaj±cymi ponure u¶miechy lub oczy powiêkszone do nadnaturalnych
rozmiarów. W uroczystej postawie wszyscy zmierzali na wyznaczone miejsce, a wraz
z nimi zwierzêta bêd±ce ich atrybutami. Tak¿e w powietrzu pojawia³y siê iskry
czy p³omyki, które czasem wygl±da³y jak kwiaty, czasem jak p³atki ¶niegu, a w
ogóle zdawa³y siê ¿yæ w³asnym ¿yciem, gdy tak tañczy³y tu i tam.
   W koñcu po¶ród grupy bóstw plemiennych czy narodowych
stanê³o jedno o wyra¼nie wielkiej potêdze, odziane w d³ugie bia³e szaty.
Asystowa³y mu... zrazu zdawa³o siê, ¿e s± to ma³e mechaniczne zabawki o
kszta³cie m³odych Anglów, o s³odkich, b³yszcz±cych oczach. Ale istotki te by³y
¿ywe.
   - Kulminacja bóstwa ojcowskiego - wyja¶ni³ komentator.
Wielokrotnie wciela³ siê w nowo narodzonego syna. Najwyra¼niej pozosta³o mu
jeszcze trochê wyznawców. A teraz... - komentator wda³ siê w dysputê ze swymi
konsultantami spo¶ród Anglów.
   W ciszy, jaka nasta³a, wszyscy mogli zobaczyæ, ¿e jedna z
ma³ych postaci synowskich zatrzyma³a siê i przystanê³a, wyra¼nie zdezorientowana
lub chora. Jednak pobliski Anglo poklepa³ j± troskliwie i wkrótce postaæ o¿y³a,
po czym pobieg³a za ojcem.
   Wstrz±¶niêty komentator wzi±³ Anglów w ogieñ pytañ. -
Dlaczego wozicie ze sob± tych, hm... ¿yj±cych bogów starych, martwych ju¿
religii? Wydawa³oby siê, ¿e jeden prawdziwy bóg by wystarczy³.
   - Tak - odpar³ jeden z Anglów (spo¶ród których wielu umia³o
ju¿ siê dobrze pos³ugiwaæ licznymi ziemskimi jêzykami) - ale widzisz, umys³y i
duchy tych, którzy czcili tych bogów, s± nadal w nas, pod powierzchni±
cywilizacji. A cywilizacja mo¿e zakoñczyæ siê fiaskiem. Kiedy stwierdzamy, ¿e
które¶ z tych starych bóstw nabiera wigoru i ¿ywotno¶ci, stanowi to dla nas
ostrze¿enie. Zbyt wielu spo¶ród nas nie¶wiadomie czci te warto¶ci. I wtedy -
uderzy³ tyln± mack± o ziemiê - d³awimy to, o tak, póki jeszcze zarzewie tli siê
s³abo. Rozumiesz? Ale teraz...
   ¦piew ucich³ i przez kilka chwil nikt siê nie porusza³;
cisza zwiastowa³a, ¿e zbli¿a siê co¶ wa¿nego.
   W tê oto ciszê wst±pi³a, czy te¿ zmaterializowa³a siê w
niej wysoka, spowita szatami i zawojami postaæ dwukrotnie wy¿sza ni¿ te, które
kroczy³y przed ni±. By³a wyra¼nie p³ci ¿eñskiej. Kiedy posuwa³a siê wyznaczon±
drog±, twarz± zwrócon± ku podium fila dygnitarzy, nie uczyni³a ¿adnego gestu,
ale z podium rozleg³ siê d¼wiêk równoczesnych wdechów, prawie wspólny jêk. Na
pojedyncze oko postaci na³o¿ona by³a maska balowa; w g³êbi za jej otworem widaæ
by³a ciemn± iskrê roztopionego czerwonego z³ota. Tam jednak, gdzie powinna byæ
reszta jej twarzy i g³owy, znajdowa³a siê tylko czarna pustka pod kapturem.
Szaty porusza³y siê, jakby skrywaj±c okaza³± postaæ, ale w otworach nie
pojawia³y siê rêce ni stopy. Gdzie przechodzi³a, dzieci kry³y twarze w kwiatach.
A szereg Anglów pochyla³ siê w uk³onie, niczym wierzby pod podmuchem bezg³o¶nego
wiatru.
   Obok postaci sz³o zwierzê trzymane, jak siê zdawa³o, na
³añcuchu, który je d³awi³ przy zbyt silnych ruchach. Jeden z rêkawów postaci
dotyka³ g³owy zwierzêcia, ale w wylocie nie by³o widaæ d³oni. Pod okiem
zwierzêcia widnia³y wyszczerzone k³y i szable; jego koñczyny mia³y twarde
poduszki i dzikie ostrogi, a pysk stwora zdradza³ jedynie w¶ciek³o¶æ i
nienawi¶æ. Raz, kiedy postaæ siê poruszy³a, jej zwierzê unios³o g³owê i wyda³o
przeci±g³e wycie, które znalaz³o odzew w przeci±g³ym d¼wiêku gromu.
   Kiedy ta zjawa zbli¿y³a siê do podwy¿szenia, spostrze¿ono,
¿e Anglowie przygotowali dla niej pojedynczy tron z dala od innych. Postaæ
zasiad³a w nim beznamiêtnie. Otaczaj±cy j± Anglowie opadli do pozycji, któr± u
ludzi uzna³oby za klêcz±c±, a znajduj±cy siê nieopodal ludzie bezwiednie
odwrócili twarze i pochylili g³owy.
   - J± obecnie czcimy - o¶wiadczy³ Anglo stoj±cy obok
komentatora. - Ma wiele imion, ale tylko jedn± naturê. Tu mo¿na j± nazywaæ
Prawem Przyczyny i Skutku.
   - A czym jest to... zwierzê?
   - Jest to jej narzêdzie zemsty nad tymi, którzy ³ami± jej
przykazania. Zarówno ¶wiadomie, jak i nie¶wiadomie. Pos³uchaj! Zewsz±d dobiega³o
echo wycia stwora.
   - Niestety, moi biedni ziemscy przyjaciele, wy jej nie
znacie, ale obawiam siê, ¿e ju¿ zdo³ali¶cie przekroczyæ zakazy Prawa. Mo¿e byæ i
tak, ¿e gotuje siê dla was, niewinnych, jaka¶ straszliwa kara.
   - Czy chodzi o igraszki z atomem? - zapyta³ dzielnie
komentator.
   - Nie. O to w³a¶nie nie chodzi. To mog³oby zaniepokoiæ
jednego z naszych bogów plemiennych. Prawo Przyczyny i Skutku nie sprzeciwia siê
studiom i zawsze udzieli odpowiedzi. Jej zemsta zarezerwowana jest dla tych,
którzy powoduj± dzia³anie Przyczyny jednocze¶nie nie po¿±daj±c Skutku. Mam na
my¶li na przyk³ad niemo¿no¶æ przewidzenia wyniku przyspieszonego mno¿enia siê na
ograniczonej przestrzeni.
   - Ale...
   - Cisza. - Do t³umów, które niewiele s³ysza³y z tej
z³o¿onej wymiany pogl±dów i zaczê³y siê niepokoiæ, Anglo przemówi³: Proszê nie
wstawaæ. Pozosta³ jeszcze jeden.
   Jednak nic widzialnego nie pojawi³o siê na tle wielkiego
statku. Tylko najbli¿si mu nagle zadygotali, jak gdyby przeszy³ ich ch³odny
wiatr, choæ nic siê nie poruszy³o. Ch³ód dotar³ do stóp podium dla dygnitarzy i
najwyra¼niej polecia³ w górê; widziano, jak niektórzy dostojnicy przyci±gnêli
³okcie do boków i siê zatrzê¶li.
   Gdzie¶ w oddali rozjarzy³a siê pojedyncza b³yskawica. I
wszystko minê³o.
   - By³ to cieñ Boga Przysz³ego - powiedzia³ wyra¼nie
komentator. - Choæ jaki on bêdzie, oni nie wiedz± wiêcej od nas... Czy
widzieli¶cie, jak siê papie¿ wówczas prze¿egna³?
   Resztê z pewno¶ci± wszyscy ogl±dali¶cie; zdjêto
odgradzaj±ce liny i zaproszono wszystkich chêtnych, by przemieszali siê z
bogami. (Na szczê¶cie si³y bezpieczeñstwa by³y przygotowane na podobny wybryk w
stylu Anglów i szybko przejê³y sprawê w swe rêce.)
   - W swoje obecnej formie cielesnej nasi bogowie s± zupe³nie
nieszkodliwi - o¶wiadczy³ komentator Anglów. - Maj± jednak pewien przykry
zwyczaj, gdy s± znudzeni czy rozdra¿nieni, dematerializowaæ siê w postaci
czystej energii (o ile dobrze opanowa³em wasz± terminologiê) i w tej postaci
mog± byæ istotnie bardzo niebezpieczni.
   Jeszsze gdy mówi³, rozleg³ siê wysoki brzêk, jakby
pêkaj±cego kryszta³u, od strony Afrodyty i wszyscy mogli zobaczyæ, ¿e bogini
zniknê³a pozostawiaj±c za sob± jedynie bia³e cz±stki niczym go³êbie czy te¿
d³ugop³etwe bia³e ryby, które tañczy³y bez³adnie przez chwilê, nim zniknê³y
zupe³nie.
   W chwilê pó¼niej ulotni³o siê starodawne bóstwo
animistyczne, z niewielkim hukiem i tylko kilkoma bli¿ej niezidentyfikowanymi
cz±stkami tañcz±cymi w miejscu, gdzie siê uprzednio znajdowa³o.
   To wszystko jednak widzieli¶cie, podobnie jak przygotowania
Anglów do natychmiastowego odlotu, po tym, jak zabrali rankiem swych
od¶wie¿onych bogów na Ksiê¿yc.
   Równie¿ przygotowania by³y do¶æ nietypowe, sk³adaj±ce siê
przede wszystkim z zajmowania miejsc w pêcherzach i ³adowania do nich wszelkich
otrzymanych pami±tek. (Szczególnie uwielbiali widokówki katedr i pla¿
k±pielowych oraz suszone kwiaty.)
   Wzburzona nag³o¶ci± tego wszystkiego Ziemia przygotowywa³a
siê na ¿a³obê z powodu wyjazdu cudownych go¶ci. I wówczas nast±pi³o to cudowne
wezwanie. To musicie pamiêtaæ. Jeden ze starszych Anglów po prostu zapyta³: -
Kto¶ chce z nami jechaæ? Znajdziemy dobre miejsce.
   Tak, mówili powa¿nie. Czy ludzie chcieliby udaæ siê z nimi
na wêdrówkê? Nie rozstanie, ale znalezienie wraz ze swymi drogimi nowymi
przyjació³mi dziewiczej Ziemi o jasnym niebie i b³êkitnych wodach. Zupe³nie nowy
start, wraz ze swymi anio³ami stró¿ami.
   Czy chcieli? CZY CHCIELI?
   Chcieli! W takiej liczbie, ¿e Anglowie musieli ustaliæ
granicê jednego miliona, bo tylu u¶pionych pomie¶ci³yby puste dot±d
pêcherzostatki. Nawiasem mówi±c, w czasie snu nie grozi³o starzenie siê ani
¶mieræ.
   Proces selekcji, jak wszystko, by³ prosty i nietypowy. W
Stanach Zjednoczonych Anglowie zwyczajnie poprosili o miejsce na parkingach
(ka¿dy w³a¶ciciel centrum handlowego proponowa³ swój) i ustawili siê w wygodnym
miejscu, ka¿dy trzymaj±c owalny pojemnik otwarty z jednej strony, wielko¶ci
pi³ki do rugby. Kandydatom polecano w³o¿yæ rêkê do ¶rodka pojemnika na minutê
czy dwie, podczas gdy Anglowie przygl±dali siê mu uwa¿nie. Wydawa³o siê, ¿e
pojemnik jest pusty w ¶rodku; mo¿na by³o wykrêcaæ w nim palce czy dotykaæ boków;
nie robi³o to ró¿nicy, a jego wygl±d siê nie zmienia³. Po jakim¶ czasie Anglo
mówi³ "tak" albo "nie" i to wszystko. Przyjêtym polecano udaæ siê na statek z
trzema kilogramami ³adunku, jaki uznali za stosowne. Proponowana odzie¿ - to
wymieniono na wrêczanej kartce sk³ada³a siê z jednego wygodnego dresu, rêkawic
do pracy, okularów s³onecznych i tenisówek.
   Na jakiej podstawie dobierano uczestników tej wiekopomnej
wyprawy?
   - Bior± tych, którzy im siê podobaj± - powiedzia³ do mnie
Waefyel.
   - Ale co ten pojemnik robi?
   - Nic... lecz w taki sposób nikt siê nie spiera. -
Przypomnia³am sobie, ¿e te istoty s± telepatami. Podczas gdy cz³owiek trzyma³
rêkê w pojemniku, Anglo móg³ przejrzeæ jego umys³ na wylot.














   Ale kim jest Waefyel?
   Zapomnia³am wam powiedzieæ o moim osobistym przyjacielu z
grona Anglów. Reszta tego tekstu pochodzi przewa¿nie od niego. Pozna³am go, tak
jak wielu innych, poprzez Kevina. Waefyel pe³ni³ rolê goñca jednego ze starszych
cz³onków rady, który, jak siê okaza³o, uwielbia³ poznawaæ ludzi na wielkich
przyjêciach. Bywa³o, ¿e starszemu cz³onkowi rady koñczy³a siê woda czy owe
suchary, które stanowi³y jedyne ich po¿ywienie, i wtedy Waefyel mu je przynosi³.
Kevina za¶ pozna³, gdy ten niós³ kawê w podobnej roli.
   Formalnie rzecz bior±c Waefyel by³ m³odzieñcem, p³ci
mêskiej (znak zapytania - tego nigdy do koñca nie wyja¶nili¶my) i tak mi³y, jak
mi³y mo¿e byæ Anglo, co ju¿ du¿o znaczy. Ale mi³y czy nie - nie potrafi³ mi
za³atwiæ wej¶cia na ich statek, kiedy obla³am próbê z pojemnikiem. Próbowa³am
jeszcze raz - nie sprzeciwiali siê - a potem znów i znów - ale zawsze odpowied¼
by³a przecz±ca... a pó¼niej ju¿ przekroczyli swój milion.














   - Dlaczego siê nie nadajê, Waefyelu?

   Wzruszy³ ramionami; u o¶miornicy ten gest wywo³uje
wra¿enie.
   - Mo¿e wiesz za du¿o.
   - J a? Czy wy nie lubicie, jak kto¶ jest za m±dry?
   - Nie, my lubimy. Tylko ¿e niektórych za m±drych inni
ludzie zabili.
   - Och. - Wiedzia³am, co ma na my¶li.
   Faktem jednak jest, i¿ Anglowie nie zabrali miliona
przyg³upów czy te¿ miliona jakiejkolwiek innej kategorii ludzi. Ca³a grupa, tak
jak j± widzia³am w drodze do statku, stanowi³a w miarê uczciwy przekrój ludzkiej
spo³eczno¶ci. (Jeden z Anglów m i a ³ jednak sw± s³abo¶æ: wybiera³ rudych.) Tym
niemniej ulegli eliminacji oczywi¶cie ³ajdacy, w³óczêdzy oraz zupe³ni inwalidzi
mówiê przecie¿: w s z y s c y próbowali, nim zebrano ten milion! - oraz wielu
takich, którzy mnie równie¿ siê nie podobali z samego wygl±du.
   Dopuszczonym przystawiano do czo³a pieczêæ, która zreszt±
nie by³a widoczna, a nosz±cym j± mówiono, ¿e mog± swobodnie myæ twarze czy co¶
(zreszt± nie m ó w i o n o; to równie¿ trzeba by³o wydrukowaæ, bo Anglom
sprzykrzy³o siê odpowiadanie ka¿demu z osobna). Stoj±cy przy statku Anglowie po
prostu spogl±dali w to miejsce.
   Zapyta³am Waefyela, czy to jaki¶ zapis psychiczny, a on siê
tylko u¶miechn±³. - Nie ma potrzeby. - Zbeszta³am siê w my¶li: oczywi¶cie
telepata od razu pozna po my¶lach, czy dany cz³owiek otrzyma³ pieczêæ, czy nie.

   Och... jeszcze jedna rzecz o wybranych: po wej¶ciu do
statku opryskiwano ich aerozolem i podawano zastrzyk.
   - Po co to?
   Waefyel zachichota³. - Na p³odno¶æ. Za wielu m³odych
robicie i nic was nie potrafi oduczyæ.
   - To znaczy, ¿e oni bêd± bezp³odni? Ale pewnie wymr± w ten
sposób?
   - Tylko na dwadzie¶cia waszych lat. Potem okres p³odny i
znowu dwadzie¶cia lat. I znowu. - W jego my¶lach wyszuka³am pojêcie "cyklu". -
Tak... w ten sposób nic siê nie zepsuje, a mo¿e siê czego¶ nauczycie.
   - jak oni to robi±?
   I w tym miejscu dowiedzia³am siê o prawdziwych badaniach
naukowych u Anglów. Jak siê okaza³o, niektórzy z nich zabawiali siê bionaukami i
wyhodowali szczep bakterii powoduj±cy, ¿e ludzki system immunologiczny niszczy
czy te¿ raczej neutralizuje swe nasienie. Antycia³a czy jak tam je nazwaæ,
funkcjonowa³y przez dwadzie¶cia lat, potem dopuszcza³y kilka p³odnych wytrysków,
a nastêpnie odnawia³y swe dzia³anie na nastêpne dwa dziesiêciolecia. I tak
dalej. Sta³y siê one równie¿ jedn± z g³ównych cech dziedzicznych.
   Sprytne, nie?
   Okaza³o siê, ¿e co do tych dwudziestu lat Anglowie
pospierali siê nieco miêdzy sob±. Niektórzy g³osowali za czterdziestk±, ale
udowodniono im, ¿e to tylko ich przesadna reakcja w wyniku obrzydzenia, jakie
czuli z powodu stanu rzeczy na Ziemi.
   I oczywi¶cie wiecie ju¿ wszystko o pozosta³ych sprawach.
Powiedzia³am do Waefyela, ¿e to szkoda, i¿ nie mog± tego zrobiæ wszystkim
ludziom na Ziemi. Ale ludzie protestowaliby zbyt gwa³townie. Znowu zachichota³.

   - Nie widzisz zachodów s³oñca? £adny zielony kolor, co? -
Tak, ale wyja¶niono, ¿e...
   - Ju¿ to robimy - powiedzia³. - Lec± z powietrzem. K³opoty,
¿e hej ! Tyle trzeba wyprodukowaæ. Dobrze, ¿e bakterie same siê mno¿±.
   No wiêc, tak jak mówi³am ju¿, sami o tym wiecie. Ja siê po
prostu dowiedzia³am pierwsza. Bo¿e, pamiêtam ca³y ten zamêt, oblê¿enie klinik
lecz±cych bezp³odno¶æ... oczywi¶cie na pocz±tku za wszystko obarczono win±
kobiety. W koñcu jednak nie mo¿na ju¿ by³o tego ignorowaæ, szczególnie ¿e
niektóre Naczelne zosta³y tym dotkniête w podobnym stopniu. No i objawy
wystêpowa³y u mê¿czyzn: obrzêk i podra¿nienie, gdy neutralizowa³o siê ¿ywe
nasienie.
   Ale wiecie o tym sami: ¿e mamy najstarsze pokolenie w
ró¿nym wieku - takim jak mój i starszym - potem nastêpne pokolenie, wszyscy
oko³o czterdziestki, i kolejne - oko³o dwudziestki. A potem ju¿ nic, choæ
s³yszê, ¿e ostatnio kobiety zaczynaj± zachodziæ w ci±¿ê. ("ZNOWU MACIERZYÑSTWO!"
"NOWE NARODZINY!" "CZY TYM RAZEM TO JU¯ NA DOBRE?" Na pewno nie, mogê was
zapewniæ.)
   Widzicie, by³ to ich prezent po¿egnalny dla nas.
   - Zrobili¶my wam dobr± rzecz - tak to uj±³ Waefyel. - Teraz
nadchodz±ce z³o mo¿e siê nie wydarzy.
   No i siê nie wydarzy³o, prawda? Byli¶my o w³os od
najgorszej z wojen, ale ludzie na ca³ym ¶wiecie tak siê zajêli próbami robienia
dzieci, ¿e wszystko siê szybko uspokoi³o. Oczywi¶cie szlag trafi³ systemy
gospodarcze oparte na g³upiej zasadzie nieustannego wzrostu, ale to nic w
porównaniu z gro¼b± totalnej zag³ady. Ci, którym nie przeszkadza³a wizja planety
z piêædziesiêcioma miliardami ludzi dysz±cymi jeden drugiemu w kark, doznali
rozczarowania. Natomiast problemy ekologiczne, zatrucie, odpadki, ¶cieki i
erozja - wszystko da³o siê rozwi±zaæ, gdy ci±g³a kaskada nowo narodzonych dzieci
ze stale p³odnych brzuchów przemieni³a siê w niewielki strumyczek tryskaj±cy co
dwadzie¶cia lat.
   Prêdzej czy pó¼niej ludzie musieli siê przyzwyczaiæ do
gospodarki statycznej; dar Anglów umo¿liwi³ nam to, póki jeszcze zosta³o jakie¶
¿ycie w oceanach.
   Ale to wszystko bez znaczenia.
   Kiedy min±³ ból po odrzuceniu mojej kandydatury - nie, to
tylko tak wygl±da, jakbym p³aka³a - powróci³o drêcz±ce mnie ju¿ wcze¶niej
pytanie: Dlaczego tak naprawdê Anglowie opu¶cili tê rajsk± planetê, z której
pochodzili? D 1 a c z e g o?
   - Chcieli¶my zobaczyæ inne miejsca - odpar³ Waefyel.
Nudzili¶my siê.
   Ale nie brzmia³o to tak jak zawsze. Mo¿e telepaci
przekazuj± swe my¶li, czy chc± tego, czy nie?
   - Waefyelu - co siê n a p r a w d ê sta³o z tamt± drug±
ras±, która zamieszkiwa³a wasz± planetê?
   - Mo¿e odjechali, mo¿e wymarli. My¶lê, ¿e wymarli. To
brzmia³o szczerze.
   - Wasz lud nie wytêpi³ ich przypadkiem? - Och, nie! NIE!

   Takiej grozy nie da siê podrobiæ - tak mi siê zdaje.
   - A wiêc odlecieli¶cie, zabieraj±c swych bogów ze sob±. A
co z Anglami, którzy tam pozostali? Co oni zrobi± bez bogów? - ¯aden Anglo nie
zosta³, wszyscy s± tutaj. Na Ksiê¿ycu. - Hmm. Nie jeste¶cie zbyt liczn± ras±,
co?
   - Trzy, cztery miliony. Wystarczy.
   - A wasi bogowie? Hej, przecie¿ oni s± naprawdê ¿ y w i,
nie? Le¿eli¶my na niewielkiej pla¿y na jednej z Wysp Dziewiczych, dok±d Waefyel
mnie zaniós³. Gdybym tylko umia³a je¶æ te jego suchary, jakie¿ podró¿e mog³yby
nas czekaæ! Próbowa³am tego ¶wiñstwa, ale smakowa³o jak suche kalosze.)
   - Oczywi¶cie, ¿e ¿ywi - odpar³. - Robi± ró¿ne rzeczy dla
nas. Wszêdzie tak jest.
   - U nas nie - powiedzia³am leniwie. - Czy inne rasy te¿
maj± ¿ywych bogów?
   - Tak. - Jego oko mia³o smutny wyraz. - Oprócz was.
Jeste¶cie pierwszymi, których spotkali¶my - bez ¿ywych bogów. - Hej, ty mówisz
powa¿nie. My¶la³am, ¿e bogowie to wymys³.
   - Och, nie, oni s± prawdziwi. Uwa¿aj, spalisz skórê.
   - Tak, dziêkujê. Dlaczego wasi bogowie chcieli opu¶ciæ tê
cudown± planetê?
   - Aby polecieæ z nami.
   - Wiêc ka¿dy bóg musi i¶æ tam, gdzie siê udaje jego lud? A
co siê sta³o z bogami tej drugiej rasy, która wymar³a? Co siê w ogóle dzieje z
bogami ras wymieraj±cych?
   - Zazwyczaj... popatrz, nauczy³em siê nowego s³owa!
Zazwyczaj bogowie te¿ odchodz±. Gin± w powietrzu, koñcz± siê. Czasem... nie. -
Jego wielkie oko znowu patrzy³o z powag±. Nie ze smutkiem, tym razem. - Nie
wiemy dlaczego.
   - A wiêc bogowie martwych ludów po prostu wyparowuj±. To
smutne. Hmm. Ale czasem nie, co? Co siê dzieje z bogami, którzy ¿yj± bez swego
ludu?
   - Nie wiem. - Usiad³. - S³uchaj, tu jest dla ciebie za
gor±co. S³yszê, jak ci siê skóra pali.
   - Przepraszam, nie mia³am zamiaru sma¿yæ siê na g³os. Ale
zrozumia³am. Co? Po prostu co¶. Czas na zmianê tematu, jak zasugerowa³ Waefyel.
Mo¿e rozmowa robi³a siê dla niego nudna. Ale chyba nie to. Czu³am przez ko¶ci,
¿e natrafi³am na co¶ ukrytego. Co¶, czego Anglowie nie chcieli wyjawiæ.
   - Mam nadziejê, ¿e wasi bogowie polubi± tê now± planetê,
któr± znajdziecie. Bo wy tam zostaniecie z lud¼mi, prawda? - O, tak! -
U¶miechn±³ siê. - Znajdziemy du¿± i ³adn±, gdzie bêdzie du¿o miejsca. Du¿o
kwiatów. - Dotkn±³ wisz±cego mu na szyi wianka z mleczów, które mu uplot³am.
(Tak, mlecze i trawa rosn± nawet na Wyspach Dziewiczych.)
   - Za³o¿ê siê, ¿e nasi ludzie powróc± tam do epoki kamiennej
- powiedzia³am leniwie (co do mnie, móg³by to byæ nawet paleocen, abym tylko
by³a tam z nimi). - Hej, mo¿e wówczas zaczn± czciæ tego waszego bo¿ka
plemiennego?
   - Mo¿e. - Jego oko przybra³o rozmarzony wygl±d, jak gdyby
bezwiednie.
   - A kiedy siê trochê rozwin±, zaczn± czciæ ten Symbol
P³odno¶ci. Chyba siê tak skoñczy. Potem przyjdzie czas na panteony. S³uchaj, to
bardzo sprytne! My tu nie mamy ¿adnych w³asnych bogów, a wy dostarczacie nam
kompletny zestaw bogów, zapakowany, do zabrania! Dlaczego nie mamy w³asnych
bogów, jak s±dzisz, Waefyelu? Czy co¶ jest z nami nie w porz±dku? Przecie¿
ludzie t w o r z ± sobie swych bogów, czy¿ nie?
   - My¶lê, ¿e tak. Tak. Co jest z wami nie w porz±dku? Nie
wiemy. Mo¿e macie truciznê w sobie, mo¿e zabili¶cie waszych bogów? - Za¶mia³ siê
i pog³adzi³ mnie po w³osach (a mia³am wtedy piêkne w³osy) koniuszkiem swej
macki. - Ale ja tak nie my¶lê. Niektórzy z mêdrców uwa¿aj±, ¿e zrobili¶cie sobie
z³y zestaw bogów: niektórych brakuje, tote¿ nie powstali inni. "Niepe³ny
zestaw", tak siê mówi, co?
   - Niestety, to istotnie mo¿e byæ prawda. Ciekawe, kogo
pominêli¶my. A ty wiesz?
   - Nie... ale my¶lê, ¿e macie zbyt wielu bogów wojny. A za
ma³o opiekuñczych.
   - To brzmi rozs±dnie. - Prawie ju¿ zasypia³am w tym piêknie
okolicy, gdzie niewielkie fale omywa³y ró¿owy piasek, a mój cudowny przyjaciel
le¿a³ obok mnie...
   - S±dzê, ¿e powinni¶my wracaæ. Popatrzeæ na telewizjê.
Poniosê ciê.
   - Och, Waefyelu. (Nie my¶lcie, ¿e powiem wam o tym do
koñca, ale miêdzy nami nawi±za³ siê jaki¶ kontakt fizyczny. Szczególnie w tamtym
momencie. Ale nie to, co my¶licie.)














   W naszym hotelu mieszka³ te¿ pewien
facet: powa¿ny starszy cz³owiek, chyba jaki¶ uczony. Tego wieczoru zaczêli¶my w
trójkê gadaæ o tym i o owym, na tarasie o zachodzie s³oñca. I rzeczywi¶cie, mia³
on przepiêkny zielony kolor. Przepiêkna bezp³odno¶æ, opadaj±ca ku nam. Awantura
o to siê jeszcze nie zaczê³a. W ka¿dym razie tamten facet zacz±³ mówiæ o
anio³ach. I to z naciskiem. ¦mieszne, pomy¶la³am.
   - Czy pani wiedzia³a, ¿e anio³y stoj± w najni¿szym szeregu
istot niebiañskich? - zapyta³ mnie. - Je¶li trzeba by³o co¶ zrobiæ, machn±æ
p³on±cym mieczem, kogo¶ ukaraæ czy dorêczyæ jakie¶ przes³anie - szczególnie
przes³anie - wzywano anio³a. Byli oni wo³ami roboczymi i pos³añcami.
   - Tak - powiedzia³ Waefyel machinalnie. Nie s±dzê, aby
interesowa³y go ziemskie mity o anio³ach; prawdopodobnie æwiczy³ po prostu swój
angielski, co uwielbia³ robiæ.
   - Jak popychad³a - wtr±ci³am. - Popychad³a bogów.
   I oczywi¶cie musia³am zaraz wyja¶niaæ, co znaczy
"popychad³o". Waefyel by³ wniebowziêty. Jego pierwsze s³owo potoczne. - Sk±d siê
wziêli anio³owie? - zapyta³am. - A co z tymi ma³ymi, cherubinami? Czy to ma³e
anio³ki?
   - Nie - odpar³ ten facet. - Wi±zanie cherubinów z dzieæmi
to pó¼niejsze pomniejszenie ich roli. A co do tego, sk±d siê wziêli anio³owie,
to sam siê zastanawiam. Nigdy nie s³ysza³em o matce czy ojcu anio³a.
   - Z energii w powietrzu - wtr±ci³ nagle Waefyel. -
¯ywio³aki.
   - A w powietrzu jest jaka¶ energia? - zapyta³am.
   - Sama widzia³a¶. Pojawia siê w znacznej ilo¶ci, kiedy siê
dematerializuj± bogowie. ¯ywio³aki - powtórzy³. A potem nagle siê nachmurzy³,
jakby by³ z³y na siebie samego, i zamilk³.
   Nastêpnego dnia musieli¶my wracaæ do domu. By³ to
dwudziesty trzeci sierpnia. Nastêpnego dnia by³ dwudziesty czwarty. A nawet wy
musicie wiedzieæ, co siê wtedy sta³o.
   Odlecieli. I nie spodziewajcie siê, ¿e co¶ wam powiem te¿ i
o tym. Sta³am wpatrzona w znikaj±cy punkt, który w ostatniej chwili odbi³
promieñ s³oñca. Ja i parê milionów osób, nie wiêcej, stali¶my wytrzeszczaj±c
oczy, wytê¿aj±c serca, patrz±c w niebo, które pozostanie ju¿ puste na zawsze...

   Ale wiem przynajmniej, o ile mi to w ogóle potrzebne, kto
trzyma³ mnie w ramionach. Waefyel zdradzi³ wystarczaj±co du¿o, by to by³o
prawdziwe. Rozumiecie, o co chodzi, prawda? Czy te¿ muszê to wyja¶niaæ?
   Powiedzia³am to do Waefyela, na samym koñcu.
   - Nie jeste¶ zwierzêciem tak jak my, prawda? Powsta³e¶ z
energii, z umys³ów tej rasy, która zginê³a. Po prostu udajecie istoty z krwi i
ko¶ci.
   - Sprytna jeste¶.
   - Jak paso¿yty. Och, Waefyelu!
   - Nie paso¿yty. Symbioty - znam to s³owo. Wy dobrzy dla
nas, my dobrzy dla was.
   - Ale zabrali¶cie ze sob± milion ludzi, by trzymali was
przy ¿yciu!
   - Potrzebuj± nas. S± szczê¶liwi.
   I widzicie: oto stoi przed wami, po ¶mierci tamtej dawnej
rasy, ca³y, kompletny panteon panteonów, wszyscy bogowie od najdawniejszych do
ostatnich, od najwy¿szych do najni¿szych "wo³ów roboczych". Tak jakby martwi,
skazani na wieczne egzystowanie na pustej planecie bez ¿ywej energii, która by
zaspokaja³a ich potrzeby.
   Co wiêc oni zrobili? To znaczy, co zrobili ci najwy¿si,
najwa¿niejsi bogowie? Ta ca³a ewolucja osieroconych, bezrobotnych bogów, bez
wyznawców skazanych na niebyt?
   No, oni zatrudnili swe wierne wo³y robocze, swoich
szeregowych funkcjonariuszy, swoich "anio³ów" (brzmienie nazwy rasy Anglów by³o
tylko jednym z tych kosmicznych przypadków; nie mia³a ona dla nich wiêkszego
znaczenia) - no wiêc polecili swoim anio³om zbudowaæ statki i zawie¼æ g d z i e
¶. Znale¼æ rasê, która potrzebowa³a bogów, i zawie¼æ ich do niej.
   I w koñcu przybyli tu i znale¼li lud bez bogów...
   A teraz niektórzy z naszych znowu bêd± mieli bogów. Bogowie
za¶ bêd± mieli swój lud. Niech im bêdzie; nie jestem zazdrosna. Chcia³abym mieæ
tylko jedno z ich popychade³.
   Popychad³o bogów.
przek³ad : Wiktor Bukato
    powrót




  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • strefamiszcza.htw.pl
  • Copyright (c) 2009 TrochÄ™ ciekawostek – na weekend (czego to ludzie nie wymyÅ›lÄ… ... | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.